O nie, nie szukam na siłę argumentum ad Hitlerum, ale właśnie wczoraj córka zapytała mnie, kto tak zaprojektował trzy książki, jakby były jedną, i wyjąłem z półki zakurzone „Dzienniki 1918-36” Tomasza Manna. Oczywiście rok 1933 w całym tym zestawie wydał mi się najbardziej interesujący.
Mann opuścił Niemcy, jest już w Szwajcarii, zapisuje przemyślenia na temat przewrotu demokratycznego (tak! w pełni demokratycznego, w rozumieniu demokracji będącej wyrazem woli narodu), który odbył się właśnie w Niemczech. NSDAP zdobyła 37% poparcia Niemców w wyborach 1932 i silny mandat do stworzenia rządu. Hitler od stycznia jest kanclerzem. Po pożarze Reichstagu partia wprowadza w życie tzw. dekret „o ochronie narodu i państwa”, zawiesza kontrolę sądów nad działaniami policji, wprowadza cenzurę i kontrolę rozmów telefonicznych. W efekcie tej przyspieszonej, „oczekiwanej przez naród reformy” w marcu 1933 NSDAP zdobywa już 44% i unieważniając mandaty opozycji wprowadza specjalne uprawnienia dla rządu, który ma już pełną władzę, bez kontroli ze strony Parlamentu. Tyle wstępu, Mann pisze w kwietniu w Lugano:
- Ta rewolucja chlubi się, że przebiega bezkrwawo, ale jest przy tym bardziej przepojona nienawiścią i bardziej żądna mordu niż jakakolwiek w przeszłości. Jej całą istotę nie stanowi, choć tak mogłoby się człowiekowi wydawać, uwznioślenie, radość, wielkoduszność, miłość, które zawsze dałyby się pogodzić z wieloma ofiarami krwi, poniesionymi dla wiary i przyszłości ludzi, lecz nienawiść, urazy, zemsta, podłość. Rewolucja mogłaby być dużo bardziej krwawa, a świat by ją mimo to podziwiał, gdyby była przy tym piękniejsza, jaśniejsza i szlachetniejsza. Świat pogardza nią, co do tego nie ma wątpliwości, i kraj jest izolowany. Przy tym brak zrozumienia dla moralnych imponderabiliów. Tylko ten uchodzi za mądrego, kto wierzy jedynie w politykę silnej ręki, a debatę w Izbie Gmin uważa za manewr. A to stanowi właśnie największą głupotę.
- Kilka dni później:
Dwie możliwości ich obalenia: finansowa katastrofa albo konflagracja w polityce zagranicznej. Głęboka tęsknota za tym, gotowość do każdej ofiary, każdego cierpienia. Niemcom było pisane zainscenizowanie rewolucji, jakiej jeszcze nigdy nie widziano: bez idei, przeciw idei, przeciwko wszystkiemu, co wyższe, lepsze, uczciwe, przeciwko wolności, prawdzie, prawu. Jeszcze nigdy ludzkości nie wydarzyło się coś podobnego. Przy tym niesłychany entuzjazm mas, które wierzą, że rzeczywiście tego chciały, podczas gdy faktycznie zostały tylko w szalenie sprytny sposób oszukane, czego jeszcze nie są w stanie sobie uzmysłowić.
Cóż dało im wtedy taką władzę? Wola narodu, potrzeba zmian, wódz z charyzmą, przemawiający prosto do serc, grzmiący na złodziei, ostrzegający przed obcą kulturowo mniejszością, zapewniający, że społeczeństwu należy się cała władza. Mówił „ojczyzna”, „naród”, przysięgał, że nie zdradzi, wzywał do wytrwałości w walce o zmiany.
Także wtedy ludzie mieli dosyć – starego układu, „francuskiego kondominium” – i chcieli zmiany. Zadecydowało jeszcze jedno: wmanewrowany w wybory Kościół katolicki, który poparł tę jedną listę wyborczą, wyrażając niechęć do liberalnej demokracji, wierząc, że narodowi socjaliści to jedyna siła, która ochroni kraj przed lewicową zarazą, i że, przede wszystkim, podpiszą konkordat ze Stolicą Apostolską. Na murach pojawiły się plakaty „Warum muss der Katholik die Reichstagliste Adolf Hitlers wahlen”. Jakże się pomylili niemieccy biskupi, których głosów po wyborach nikt już nie słuchał, a „suweren” zamiast posyłać dzieciaki w szeregi ministrantów gremialnie zapisywał je do narodowej, paramilitarnej Hitlerjugend.
Surowo oceniałem Niemców, za to, że dopuścili do tych strasznych 11 lat ubiegłego wieku. Nie rozumiałem, jak mogli tolerować dochodzącego do władzy populistę tacy liderzy kultury jak profesor filozofii Martin Heidegger, czy światowej sławy dyrygent Wilhelm Furtwängler, których tamte idee wręcz uwiodły.
Warto jednak zadać sobie trud i prześledzić program wyborczy tamtej partii, której sama nazwa, jak imię lorda Voldemorta, jest dzisiaj słowem tabu. Cofnijcie się do roku 1933, zanim słowo NSDAP przysypały miliony trupów i stało się imieniem demona XX wieku. Na jakie hasła głosowali wtedy wyborcy:
- na oddanie prostym ludziom pełnego prawa do decydowania o składzie parlamentu
- na przeciwstawienie się zwyczajowi wypełniania list wyborczych osobami zasłużonymi dla partii, bez zwracania uwagi na indywidualne umiejętności danej osoby
- na wydalenie z kraju wszystkich imigrantów
- na zapewnienie wszystkim obywatelom identycznych praw i obowiązków
- na likwidację tytułów prasowych należących do obcego kapitału oraz zadbanie, by dziennikarze czasopism ukazujących się w języku niemieckim byli wyłącznie Niemcami
- na odcięcie możliwości finansowego wspierania prasy poprzez obcy kapitał
- wreszcie na zapewnienie bezwarunkowej autorytarności Parlamentu.
To niemal dosłownie cytowane fragmenty programu NSDAP.
Wtedy, jak i dziś, wielu wyborców nie zdawało sobie sprawy, że są już trybikiem populistycznej maszyny, której korbą kręci ktoś porywająco szczery, kto sprawnie gra na strachu, narodowej dumie, urażonych ambicjach.
Czy za dwa, trzy, cztery lata, dany dziś „mandat społeczny” nie będzie dla nas powodem do wstydu?
____Robert Szczerbaniak
Comments (1)
Komentarz ? Tutaj już wszystko zostało powiedziane.