Dawno, dawno temu… Będzie ze trzy dziesiątki lat… Inny świat, inna rzeczywistość, wszystko inne…

   Zatem jeszcze raz… Dawno, dawno temu moi i Małgoli przyjaciele brali ślub. Piękne okoliczności wrześniowej pogody sprzyjały tej niezwykłej imprezie. Młodzi jeszcze studentowali, więc weselisko odbyło się w akademiku na Lumumbowie, a z Urzędu Stanu Cywilnego przy placu Niepodległości wraz z całym orszakiem jechali przez Łódź rejsowym tramwajem. I dodatkowo skuci łańcuchem, który własnoręcznie zresztą wykonaliśmy. Biesiadnicy z Młodą Parą jechali tramwajem, a ja, nie pomnę czyim autem, pędziłem do akademika, by wraz z kilkorgiem przyjaciół dopilnować czynności powitalnych oraz sprawdzić, czy wszystko gra i śpiewa. I tak, w ramach grania i śpiewania przypadło mi czynienie należytych starań, by podgrzewany w wielkim garze bigos nie uległ przypaleniu i weselnicy mogli się raczyć jego smakiem. Czynność prosta, acz męcząca. Ręce mi cierpły, ale mus to mus. Cel, czyli uradowanie kubków smakowych zbliżającej się, a już zgłodniałej gromady z Młodymi na czele, był najważniejszy. Słyszałem, jak przyjechali, jak witali się, jak wychylali kielichy z szampanem, jak śmiali się i cieszyli radością Pary Młodych, jak zasiedli przy stole… A ja mieszałem bigos z przekonaniem o dobrze spełnianym obowiązku, ale też z dziwnym poczuciem, że ktoś o mnie zapomniał i wiosłuję w samotności…

   Tylko przez chwilę myślałem, że historia, którą przytoczyłem, będzie zbyt karkołomnym pomysłem na zilustrowanie tego, co chcę powiedzieć. Ale nie… Bo ktoś przecież musi mieszać ten bigos dla przyjemności innych, pomimo tego, że w ogólnej radości mało kto mieszacza widzi i docenia. Ba… Wystarczy, że któryś z konsumentów wyimaginuje sobie czubkiem języka przypalenie… Zaczyna się hejt na maksa, a hejtują najczęściej ci, co nigdy bigosu nie mieszali, za to za specjalistów od mieszania się uważają. I radzą, i radzą, i radzą… Że lepiej mieszać w prawo albo w lewo, lento i largo albo moderato, czy wręcz presto vivacissimo… Ale żeby samemu łychę wziąć i do mieszania się zabrać…

   Za jakiś czas będziemy się cieszyć, że powraca demokracja, a autokraci odchodzą do wstydliwej niepamięci. Ten tramwaj do wolności i demokracji ma przed sobą jeszcze sporo przystanków. Żeby jednak móc smakować ową wolność i demokrację, ktoś musi pracowicie, mozolnie, kosztem własnego czasu i braku snu ciężko pracować. To właśnie ci wioślarze bigosu. Często z poczuciem osamotnienia i niedocenienia swego działania, nierzadko w atmosferze hejtu ze strony przeciwników lub/i krytyki przewrażliwionych smakoszy, bywa, że nawet pośród tych, którzy jedynie mówią, iż potrafią skuteczniej mieszać, choć na widok łychy reagują alergicznie – uparcie wiosłują. Bo dla nich najważniejszy jest cel. A tym celem jest nasza wspólna radość, która prędzej czy później nadejdzie.

   Dajcie spokój wioślarzom. Jeśli chcecie im pomóc, to pozostawcie swoje rady z boku, wystrugajcie swoją łychę i naprzód. A przyjdzie taka chwila, że usłyszycie magiczne słowo: Dzięki!

Trzydzieści z hakiem lat temu to słowo usłyszałem i cieszę się do dziś, że przyczyniłem się do ogólnego weselenia.

 

A teraz będzie pompatycznie i swojsko…
Chwała wioślarzom bigosu! 😉

 

___Piotr Staroń___pod red. Małgoli 🙂