Obiecywałam sobie, że nie będę o tym pisała. Bo założyłam, że moje recenzje mają zachęcać, polecać, upowszechniać, wyławiać perełki z powodzi ukazujących się tytułów. Ale sytuacja dobrnęła do czwartego szeregu i muszę, po prostu muszę zareagować.

Otóż, od pewnego czasu wielką popularność wśród recenzentów i w tak zwanym towarzystwie, zdobyła włoska, a konkretniej – neapolitańska autorka, Elena Ferrante. Kim jest? Nie wiadomo. Może kobietą, może nie. A może jest autorem zbiorowym? A może rotacyjnym? Włoskie czasopismo „Il sole” przeprowadziło dziennikarskie śledztwo w tej sprawie i w 2016 roku opublikowało jego wyniki. Nie będę ich przytaczała, jako że nie znalazły one potwierdzenia
w rzeczywistości a nie chcę powielać jakichś niepewnych danych. Dość, że wszelkie próby dotarcia do signory Eleny spełzły na niczym. Jedno wiemy, imię i nazwisko pisarki to pseudonim. Znamienny, ponieważ w historii Neapolu pojawił się niejaki Ferdynand I, zwany Ferrante. Był piętnastowiecznym królem Neapolu panującym przez 36 lat, okrutnikiem, jakich niewielu świat widział. Postać arcyciekawa i można by długo opowiadać o jego pomysłach na utrzymanie władzy, ale opowiem o nim przy innej okazji. Bo pora wracać do Eleny i świata wykreowanego w jej powieściach. Świata, który nie podoba mi się dramatycznie i z którego fałszywym obrazem nie zgadzam się fundamentalnie.

Niedawno na półkach naszych księgarni ukazała się trylogia „Genialna przyjaciółka”, „Historia nowego nazwiska” i „Historia ucieczki”. Powieści okrzyknięto bestsellerami, podkreślano psychologiczną przenikliwość autorki, jej zaangażowanie w sprawy społeczne i los włoskiej kobiety. Na podstawie jej książki Mario Martone nakręcił w 1995 film „L’Amore Molesto”, który przerobiono na telewizyjny serial.  Małgorzata Sadowska w ostatnim, świątecznym „Newsweeku” pisze, że oto „w powieściach Ferrante pod warstwą melodramatu kryje się bogaty w detale fresk dokumentujący życie neapolitańskiej biedoty”.

No to teraz ja, jeśli Państwo pozwolą.

Jakoś tak już jest, że autorzy piszący o brudach tego świata mają o wiele większą szansę na powodzenie, na szacunek recenzentów i prestiżowe nagrody niż ci, którzy widzą świat z nieco innej strony, a przynajmniej zachowują jakieś proporcje. To tak jak z reportażem w telewizji: znajdź biedne, bezdomne, głodne dziecko.  Z matką alkoholiczką i ojcem sadystą. Pokaż to wszystko na zbliżeniach, dojedź obiektywem do łzy drżącej na powiece, okraś to w kontrze „Marzeniem” Schumanna i festiwale twoje. Z powieścią jest trochę trudniej, bo autor nie może podbić nastroju ścieżką dźwiękową.

Wielkie miasto jest wspaniałą pożywką dla wyobraźni szukającej wszelkiej ohydy. A Neapol jakoś szczególnie. Elena Ferrante to wie i nie odpuszcza.

Główna bohaterka trylogii to młoda pisarka, Lenù. Obok niej – przyjaciółka Lila. Obie neapolitanki, z tym, że tylko Lila postanawia zostać w mieście i tam układa sobie życie. Jest bardzo zdolną osobą, niebywale zaangażowaną w walkę z wyzyskiem klasy robotniczej. Słowo honoru, pogubiłam się i nie wiem, o co jej tak naprawdę chodzi, bo raz walczy z pracodawcą, raz walczy z walczącymi, innym razem wzdycha do tradycji Czerwonych Brygad i łka nad losem członków Baader Meinhof. Nie wprost ale wystarczająco czytelnie, by  nie budzić mojej sympatii. Jest niekonsekwentna, egoistyczna, wredna wobec własnego syna, o którego troszczy się w bardzo umowny sposób, złośliwa w kontaktach ze swoją najbliższą przyjaciółką mając do niej żal, że się wykształciła i odniosła sukces. Uczestniczy w zebraniach środowisk komunistycznych, z czego absolutnie nic nie wynika.
Jej szef, Bruno Soccavo, ma do niej iście anielską cierpliwość, choć Ferrante robi wiele, by ukazać go w najczarniejszych barwach. Nieudanie.

Z Lenù jest jeszcze gorzej. Bo jest źle, fatalnie, kiedy czytelnik nie czuje cienia sympatii do głównego bohatera. A sprawa staje się beznadziejna, kiedy główny bohater prowadzi narrację pierwszoosobową. Baba do mnie gada, a ja po prostu nie mogę jej słuchać. Dlaczego? Otóż, Lenù nienawidzi swoich rodziców, zwłaszcza matki. A wiecie dlaczego? Bo to prości ludzie z biednej dzielnicy Neapolu. Kiedy matkę wzywa do swojego domu w Rzymie, traktuje ja jak służącą bez prawa pokazywania się gościom, bo wstyd, bo matka mówi dialektem.

Jej walka o kobiecą niezależność to już naprawdę jakaś groteska. Jej mąż, Pietro Airota, to miły, grzeczny, cierpliwy naukowiec, który podporządkowuje się wszelkim kaprysom niespełnionej artystycznie małżonki. Mają dwoje dzieci, które ona traktuje jak atak na swoją niezależność. Choć pomaga jej, kto żyw: teściowa, służba, matka, przyjaciółki, szwagierka. Wiecie Państwo, nie jestem przesadnie pruderyjna, ale jeśli żona zostawia męża i dwie małe córeczki by wyjechać z gachem w siną dal, i ma pretensje do męża, że nie wykazał ukontentowania, no to ja nie znajduję w sobie współczucia dla jej uciśnionej kobiecości.

Bohaterowie Ferrante są szablonowi, jednowymiarowi i banalni. To manekiny z papier mache, pozbawione pulsu i wyrazu twarzy. Budowane sceny są niespójne a czasami niekonsekwentne
w opisach. Nie wiemy, dlaczego ktoś, kto był w jakiejś przestrzeni, już z niej wyparował. Niejasne są relacje między bohaterami, brak w nich refleksji, zatrzymania wzroku na drugim człowieku choćby przez chwilę. Autorka pędzi po ludziach jak wóz po wyboistej drodze, nie czekając nawet, aż opadnie kurz.

Kocham wszystko, co neapolitańskie. Ale gorąco, z całego serca nie polecam książek neapolitanki Eleny Ferrante.

___Dorota Ceran