Kolejny tekst z cyklu „Gdzie byliśmy 13 grudnia”, tym razem autorstwa Jerzego Morki, przywołującego wspomnienia tego dnia w siedzibie ZR NSZZ „Solidarność” Ziemi Łódzkiej. Serialem wspomnień członków i sympatyków Komitetu Obrony Demokracji piszemy nasze zbiorowe CV, przedstawiające, kim jesteśmy i dlaczego dziś protestujemy przeciw ograniczaniu praw. Czekamy (do końca grudnia) na kolejne wspomnienia (media.lodzkie@ruchkod.pl) (UWAGA – osoby, które już przesłały materiał na media.lodzkie@ruchkod.pl - bardzo prosimy o ponowne przesłanie na ten sam adres (niestety mieliśmy przenosiny poczty na nowy serwer / dotyczy maili przesłanych do 03.12.2016 godz. 22:00).
Coś śniłem i pamiętam, że dobrze mi z tym było. Ze snu budzi mnie dotyk czyjejś dłoni na twarzy. Widzę pochyloną nade mną moją Mamę. Patrzę na poduszkę obok. Jest pusta, żona już wstała, ale nic w tym dziwnego; mamy dziewięciomiesięczną Córkę. Dziwi mnie tylko, że za oknem jest jeszcze prawie zupełnie ciemno.
„Synku, chyba jest wojna”. Pamiętam, że powiedziała to bardzo, bardzo cicho. Zanim to do mnie dotarło, wciąż jeszcze byłem na skraju jawy i snu. Chwilę później prawie usłyszałem, jak łomocze mi serce. Wyskoczyłem z łóżka i pierwszym moim odruchem było podbiegnięcie do okna. Mieszkaliśmy wtedy na Piotrkowskiej 261 prawie dokładnie naprzeciwko gmachu Zarządu Regionu. Pracowałem tam w dziale prasowym. Z okna naszego pokoju nie widziałem dokładnie, co się dzieje. Pobiegłem do pokoju Mamy. Początkowo nie zauważyłem niczego niepokojącego. Ulica była pusta. Po chwili jednak pod ZR podjechała suka. Wysiadło z niej kilku milicjantów. Podeszli do gablot wywieszonych na budynku. Szli od jednej do drugiej, rozbijali pałkami szkło, zrywali i rzucali na ziemię wywieszone w nich plakaty, ulotki, komunikaty i zdjęcia. Wtedy zrozumiałem. Włączyłem telewizor. Jaruzelski, flaga, „ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego”.
Wszedłem do kuchni. Moja żona i mama szykowały śniadanie. Spokojnie, jak każdego innego dnia. Różnica polegała na tym, że miały pochylone głowy, milczały, a mamie lekko drżały ręce. Wypiłem łyk herbaty i już stałem w drzwiach; wychodząc z domu poczułem, że ktoś mnie pogłaskał po głowie, a po chwili byłem już na ulicy i biegłem do bramy ZR.
Milicjanci zniknęli. Brama zamknięta na głucho, ale dostrzegam, że w prześwicie stoi kilka osób. Krzyczę, żeby mi otworzyli. Widzę kolegę z liceum, który pracował u nas jako ochroniarz. Odmyka bramę. Nawet nie pytam, co i jak, tylko od razu wchodzę do klatki schodowej. Stopnie od góry do dołu pokrywają kartki papieru i jakieś porozrzucane przedmioty. Na pierwszym piętrze, gdzie mieliśmy biuro, widzę porozbijane szafy. Teleksy wyglądają na nieuszkodzone. W ostatnim pokoju na stoliku stoi kasetka z pieniędzmi. Zamknięta i nienaruszona. Nie pamiętam niestety, który z moich kolegów już tam był: Krzysiu Osada, Jarek Mrozowski, czy Włodek.
Usiedliśmy razem i wspólnie doszliśmy do wniosku, że wojna wojną, ale herbatę trzeba zrobić. I zrobiliśmy. Czekamy. Dzisiaj to się wydaje – i to jest – śmieszne, ale przede wszystkim ustalamy, co zrobić z zawartością kasetki. Nadal jest pusto, ale przyjmuję to jako rzecz naturalną. Nagle pojawia się jeden, później drugi, trzeci i kolejny znajomy. Rozglądam się po otaczających mnie twarzach. Są wszyscy. Siedzimy i czekamy, aż nas zgarną, bo co do tego, że zgarną, nikt nie ma wątpliwości. Nie czuję jednak żadnego strachu i – jakby to teraz nie zabrzmiało dziwnie – zauważam, że i oni, i ja uśmiechamy się. Coś takiego zdarza się chyba raz w życiu. Jarek mówi o swoim pradziadku, powstańcu styczniowym; żartuje, że on też teraz odjedzie kibitką i tak widać musi być. Przychodzą wieści o Słowiku, Kropiwnickim i Markiewiczu. Trzeba się wziąć do roboty. Zbiegamy na parter do magazynu druków. Na zewnątrz gromadzi się coraz to więcej ludzi. Otwieramy okna i wyrzucamy wszystko, co nam wpadnie w ręce. Widzę twarze osób, które znam, a które nie są pracownikami ZR. Wspólnie nosimy paczki, rozrywamy je, wyjmujemy z nich książki, ulotki, gazetki związkowe etc. i rzucamy je w tłum. Na pierwszym piętrze wywieszamy flagi z kirem. Inni robią to samo wyżej i na parterze. Kłótnia przed magazynem, gdzie przechowujemy dary z Zachodu. Są tam aparaty fotograficzne, poligrafia i inne cenniejsze rzeczy. Co z tym zrobić? Zostawić, czy zabrać, ale wtedy na pewno nas posądzą o kradzież. Nie wiem, co ustalono, bo czuję, że ktoś mnie klepie po ramieniu. Piotrek. Krzyczy mi do ucha, że żona stoi po drugiej stronie ulicy. Przyniosła mi kurtkę, szalik i czapkę. Uświadamiam sobie, że rzeczywiście ich nie zabrałem.
Wychodzimy do bramy. Piotrek zamyka ją za mną, a ja podchodzę do żony, która z naszym dzieckiem na ręku stoi przy kiosku „Ruchu”. Rozmawiamy. Mała płacze. Żegnamy się, a ja widzę, że mijają nas duże suki, z których wysypuje się ZOMO i formuje kordon. Namordniki, tarcze, pałki; ktoś krzyczy, że na Worcella są wozy bwp, że będą strzelać. Muszę wrócić do ZR, do kolegów. Tyle, że nie ma już jak. Wyciągam legitymację pracownika ZR i podchodzę do dowódcy. „Proszę mnie przepuścić, ja tam pracuję”. Milicjant jest „starym” człowiekiem, mocno po czterdziestce. Patrzy na mnie i nad moim ramieniem. „To pana żona i dziecko?”. „Tak”. „Nie widzisz, co tu się dzieje?”. Chwila namysłu i cicho, ciepłym tonem dodaje: „Spierdalaj!”. Próbuję tego samego z drugiej strony, ale tam jedyną odpowiedzią jest cios pałką. Stoję więc całkowicie bezradny, zły i pełen wstydu, że „ONI tam, a JA tu!”. Widzę, jak po pewnym czasie wszystkich kolegów wyprowadzają i pakują do suk. Jarek idzie z podniesioną głową, wyprostowany jak struna. Ręce założone z tyłu. Ledwie go widzę, bo hełmy i tarcze przysłaniają widok. Ludzie krzyczą i płaczą, a ja mam pustkę w głowie i czuję się podle jak nigdy. Mam poczucie, że mi coś odebrano. Ktoś mnie łapie za łokieć. Odwracam się, widzę kolegę, którego nazwiska nie pamiętam, ale pamiętam twarz. Jeszcze z czasów studiów i opozycji korowskiej. Chyba wiedział dobrze, co się ze mną dzieje, bo powiedział tylko: „Przestań się mazać, mamy kupę roboty do zrobienia!”. Pomogło. Później dowiedziałem się, że ludzi zabranych z gmachu ZR wywieziono bodaj do Łęczycy, a zwolniono po trzech dniach. Po jakimś czasie Krzysia Osadę, który przyniósł mi w butach (dosłownie) najnowsze wiadomości o tym, co naprawdę się dzieje, ZOMO zgarnęło na 48 h za „gromadzenie się”, kiedy samotnie wracał ode mnie do domu.
Wszystkie te wydarzenia, ludzie, okoliczności, słowa, zapachy, wrażenia, myśli i inne „didaskalia” powoli zacierają mi się w pamięci. Ale jak mawiał Kipling, „to już zupełnie inna historia”…
__Jerzy Morka
Jerzy Morka (ur. 26 marca 1956 w Łodzi) – filolog, edytor, autor, tłumacz literatury angielskojęzycznej, członek Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich. W latach 70. członek opozycji antykomunistycznej, w 1981 r. pracownik Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Ziemi Łódzkiej. Dziś członek KOD Region Łódzki i Klubu Pozytywnej Wyobraźni.