___
Mirosław Kałuża

„Każden jeden”, kto przeczytał powieść Tomasza Manna, której akcja ma miejsce w Davos, wie, że świeże powietrze w nadmiarze może także zaszkodzić i to nawet zdrowemu. Tu pozwolę sobie przypomnieć, że główny bohater wiekopomnego dzieła niemieckiego noblisty, dwudziestotrzyletni Hans Castorp, jedzie do Szwajcarii, by odwiedzić kuzyna, który przebywa na leczeniu w sanatorium „Berghof”, położonym wysoko w górach. Pobyt zaplanowany na trzy tygodnie w rezultacie trwa siedem lat, a Hans z czasem ma objawy choroby, która predestynuje go do pobytu w sanatorium. Przerywa go dopiero wybuch pierwszej wojny światowej. Świat zastany przez Castorpa „na górze”, tak odległy od normalności i różny od tego na „nizinie”, to po mistrzowsku sportretowane panopticum napotkanych tam ludzi, dla których czas – konstytutywny czynnik powieści – upływa bez celu i bez refleksji. Nie bez sensu jest także zauważyć tu, że autor powieści chciał w ten sposób przedstawić symboliczny obraz chorej Europy, obraz jej duchowego kryzysu w przededniu wybuchu Wielkiej Wojny.
No, to mam nadzieję, że ci, którzy nie czytali „Czarodziejskiej Góry”, nie muszą jej już czytać, a tym, którzy zdążyli już zapomnieć, o co chodziło w tej powieści, przypomniałem co najważniejsze.
A po co to wszystko?
Z jednego powodu. Otóż młodszy Morawiecki właśnie „bawi” w Davos i podobno czaruje inwestorów oraz decydentów, którzy mieliby nam pomóc w zajęciu należnej nam pozycji we współczesnym świecie. Oczywiście opowiada o tym, jak to wszystkiemu jest winien nasz Donald i jak to „modlitwą i pracą narody się bogacą”. A w każdym razie nasz ukochany naród przyjął tę linię rozwoju, z tym że skupiliśmy się głównie na modłach. Nie mam bladego pojęcia, czy argumenty wicepremiera rządu RP mają jakiekolwiek szanse na powodzenie. Raczej jestem skłonny przyjąć, że historia lubi się powtarzać i że nasz odwiedzający Górę zostanie na niej na dłużej, znajdując tam odpowiednie miejsce do swoich rojeń o potędze, czyli o milionach produkowanych MADE IN POLAND samochodów elektrycznych, a wszystko na poświęconej ziemi i pod okiem Kościoła Katolickiego.
Marzy mi się także scenariusz, w którym Minister Wojny, wysłany przez Naczelnika Państwa, odwiedza Mateuszka i także zostaje na Czarodziejskiej Górze, by tam roić swoją opowieść o dronach i milionowej armii pospolitego ruszenia, która przywróci Europę jedynej prawdziwej wierze i położy kres zapędom Humorzastego Władka zza naszej wschodniej granicy.
Już słyszę Wasze zarzuty, że jest to zbyt piękna bajka, by mogła być prawdziwa. Że rozmarzyłem się zbytnio i czekanie na ogólnoświatowy armagedon, który miałby pogrzebać nadzieje fantastów i umysłowych zaprzańców to za wiele, jak na mój krótki komentarz do tzw. „dzisiaj”. Jednak przypominam wszystkim, że Hans Castrop też jechał „do” zaledwie na chwilę, w krótkie odwiedziny, a sami już wiecie, jak to się skończyło. No i oczywiście wczorajsze zaprzysiężenie 45. prezydenta Amerykanii też ma tu swoje, wręcz magiczne znaczenie, bo numer 44, jako nasz wymodlony i przepowiedziany przez wieszcza, okazał się zaledwie CZARNY.
W podsumowaniu pragnę zauważyć, że nie chcę, by ziemie pomiędzy Wisłą o Odrą znów uważano za „przedmurze chrześcijaństwa”, ani by moja ojczyzna była „Chrystusem Narodów”. Marzy mi się być przeciętnym Europejczykiem, którego codzienność kręci się wokół pracy, rodziny i dobrze zarządzającego państwem rządu, ale tylko wtedy, gdy nie szkodzi (jego przedstawicielom) rozrzedzone, chociaż bardzo świeże powietrze.
Na uwagi tyczące się faktu, że na Czarodziejskiej Górze nasz superminister nie jest przecież sam, że jest tam wielu innych wodzów naszego świata i „dobrych gospodarzy”, mam tylko jedną odpowiedź – mnie też to martwi, bo ciągle (gdzieś z tyłu głowy) brzęczy mi myśl przewodnia wielkiego pisarza, będąca głównym przesłaniem tej wspaniałej powieści. Myśl o końcu znanego nam świata, końcu z przytupem, że tak to ujmę na swój własny użytek.