Tekstem „Gdzie byłam 13 grudnia” pióra Zofii Gromiec, zasłużonej opozycjonistki, czynnie wspierającej niegdyś KOR, a dziś KOD, chcielibyśmy rozpocząć cykl publikacji członków i sympatyków Komitetu Obrony Demokracji. Niech to będzie nasze zbiorowe curriculum vitae, zbiór wspomnień, przedstawiający, kim jesteśmy i dlaczego dziś protestujemy przeciw ograniczaniu praw.
(UWAGA – osoby, które już przesłały materiał na media.lodzkie@ruchkod.pl – bardzo prosimy o ponowne przesłanie na ten sam adres (niestety mieliśmy przenosiny poczty na nowy serwer i nie jestem pewna, czy wszystkie wiadomości się przeniosły / dotyczy maili przesłanych do 03.12.2016 godz. 22:00).
Chciałabym tekstem, który powstał na podstawie notatek robionych na bieżąco, odpowiedzieć na pytanie, gdzie byłam 13 grudnia. A robię to głównie z powodu bezsilności wobec zawłaszczania bólu, cierpień, traumy wszystkich ofiar stanu wojennego, więzionych, internowanych i ich bliskich, tych, których już nie ma wśród nas, i tych – jeszcze żywych – którzy milczą. To zawłaszczanie, to pisanie historii na nowo przez pana Kaczyńskiego i jemu podobnych dziś boli równie mocno jak tamta grudniowa przemoc. Bo wtedy wiedziałam, że mam za sobą solidarność ludzi tak samo myślących, a dziś dominuje poczucie osamotnienia.
* * *
13 grudnia zaczął się dla mnie wieczorem dnia poprzedniego. Włodek w swojej dziupli oddawał się lekturze „Dziennika węgierskiego” Wiktora Woroszylskiego, ja już w łóżku przeglądałam ostatni numer „Tygodnika Solidarność”.
Dzwonek do drzwi. Jest 23.30. Włodek otwiera. – Nie wstaję – myślę rozeźlona. – W nosie mam gości o tej porze. Nasłuchuję. Męskie nieznane głosy. Jednak zwlekam się z łóżka. W pokoiku Włodka tłoczy się trzech rosłych mężczyzn. Pytam: – Co to jest? – Służba Bezpieczeństwa – słyszę. Po chwili dociera do mnie, że zabierają Włodka. Pospiesznie się ubieram, mówię, że nigdzie go samego nie puszczę, że pójdę z nimi.
Na ulicy stoi nieoznakowana nyska. Ten najbardziej chamowaty odpycha mnie, nie pozwala wsiąść. Upieram się, mówię, że dobrze pamiętam, jak wywożono ludzi w nieznanym kierunku. Drugi w końcu pozwala, wsiadamy, ciasno nam między dwoma ubekami. Samochód prowadzi milicjant w mundurze. Jedziemy pustymi ulicami, pada śnieg. Tylko ruch samochodowy jakby większy. Wreszcie komenda na Lutomierskiej, zajeżdżamy od tyłu, z drugiej strony budynku. Wyprowadzają Włodka, mnie nie pozwalają wysiąść. Włodek prosi milicjanta, który zostaje ze mną, by mnie „potem” odwiózł do domu.
Siedzę, patrzę przez okienko. Co chwila zajeżdża samochód, wyprowadzają ludzi, wielu znajomych. Zaczynam rozumieć, że jestem świadkiem jakiejś zakrojonej na dużą skalę łapanki. Ubecy wracają: – Mąż został zatrzymany, nie ma pani po co czekać.
Chcą mnie wyrzucić z nyski, ale sprzeciwia się kierowca milicjant: – Przecież i tak jedziemy w tamtą stronę (potem domyśliłam się, że jechali po Marka Edelmana, który mieszkał niedaleko).
Wysadzają mnie w pewnej odległości od domu. Idę prosto do mieszkania Czumów, w ich oknach widzę światło. Drzwi otwiera mi dwóch nieznanych mężczyzn, w głębi przedpokoju Ela i Benek Czumowie. – Widzę, że się spóźniłam – mówię. Zaskoczeni moim widokiem ubecy w ogóle nie reagują. Jeszcze mówię, że zabrali Włodka, że wracam z Lutomierskiej, że jest jakaś duża łapanka. Wychodzę przez nikogo niezatrzymywana. Resztę nocy spędzam przy oknie, nie rozbierając się ani nie kładąc.
Rankiem 13 grudnia jadę na Piotrkowską do Zarządu Regionu „Solidarności”. Przed budynkiem zbiera się tłum, brama zamknięta, za drzwiami widzę dużo osób. Wołam: – Ja muszę! Do Komisji Interwencji!
Ktoś mnie wpuszcza. W środku kłębią się ludzie, wszyscy się przekrzykują, część twarzy znam z widzenia. Nie rozumiem, skąd ich tutaj tylu, dlaczego tłoczą się także w kolportażu, coś pakują, wynoszą. Wchodzę do Sęka (przewodniczący Komisji Interwencji – znamy się od czasu wspólnej walki o przywrócenie mnie i Włodka do pracy), bezładnie nawijam, że mąż, że Lutomierska, że widziałam, że co tu się w ogóle dzieje. On patrzy na mnie z niedowierzaniem, potem bez słowa naciska guzik stojącego na biurku radia. Z głośnika płyną słowa Jaruzelskiego. Słucham i nie rozumiem. – Stan wojenny – mówi Sęk i zostawia mnie w osłupieniu, sam dokądś wezwany.
Wpadam do kolportażu, wraz z innymi wynoszę gazety, ulotki i stosy innego zadrukowanego papieru. Rozdajemy to ludziom, których gromadzi się coraz więcej. Tramwaje zatrzymują się przed budynkiem, otwierają się drzwi, wrzucamy ulotki i gazety do środka wagonów. Trzeba jak najwięcej wynieść, rozdać, zanim znowu przyjdą i zniszczą. Już wiem, że ubecy z zomowcami byli tu wcześniej, wiem o zniszczeniach, których dokonali.
Straciłam kompletnie poczucie czasu. Naraz ktoś donośnie ogłasza, że wszyscy obecni niebędący pracownikami Zarządu muszą opuścić budynek, tu za chwilę będzie niebezpiecznie, bo może nastąpić szturm. Wychodzimy niechętnie.
Na zewnątrz w każdym oknie flaga biało-czerwona przepasana kirem. Tłum gęstnieje. Cisza. Nagle od ulicy Świerczewskiego (dziś Radwańska) słychać narastający warkot. Nadjeżdża zmotoryzowana kolumna, z samochodów wysypują się zomowcy w pełnym rynsztunku, ustawiają się w szereg. Tłum stoi naprzeciwko, zagradza dostęp do budynku. Nic się nie dzieje, jest cicho. Potem, jakby rozzuchwaleni bezruchem zomowców, przed tłum wybiegają pojedynczy harcownicy, najczęściej to kobiety, wygrażają im, coś krzyczą, tłum podchwytuje, powtarza. Wtedy oni ruszają, tłum cofa się, zomowcy wracają do szeregu. Te ataki są coraz częstsze, ich temperatura rośnie, ludzie są coraz bardziej rozgorączkowani. Z każdym nowym atakiem tracimy pole powolutku wypierani coraz bardziej z pobliża budynku. Zomowcy walą pałkami w tarcze, ten łomot jest przerażający.
W końcu przed ich szereg wychodzi jakiś starszy, każe nam się rozejść, grozi użyciem przemocy. Odpowiadają mu gwizdy, okrzyki. Nikt się nie rusza. Kolumna zomowców z podniesionymi pałami rozpoczyna atak. Biegniemy w stronę otwartych drzwi katedry, chronimy się w środku, by za moment, gdy zomowcy się cofną, wrócić znów na ulicę. Powtarza się to kilkakrotnie, zomowcy są coraz brutalniejsi, ludzie – zdesperowani.
Widzę jakiegoś księdza przed katedrą, dopadam do niego, histerycznie krzyczę: „Zróbcie coś, mordują wolność!”, i jeszcze coś równie bezsensownego, a gdy on, zaskoczony moim szalonym atakiem, bezradnie pyta: „Cóż mogę zrobić?”, ja wykrzykuję: „Weźcie Najświętszy Sakrament i przyjdźcie tu, im naprzeciw!”. Księdzu udaje się mi wyrwać i ucieka.
Wracamy przed budynek. Znów atak, zomowcy rzucają pojemniki z gazem, szykują armatkę wodną. Wyrywają z tłumu pojedyncze osoby, tłuką, wloką do samochodów. Wreszcie przypuszczają ostateczny szturm. Łamią się drzwi, pada brama. Zza szpaleru zomowców widzimy, jak wchodzą do środka. Wiemy, dokąd już doszli – z kolejnych okien znikają flagi. Parter, pierwsze piętro, już są na drugim. Jeszcze tylko z okna w bocznej ścianie wysypują się ulotki. Nie tylko ja płaczę.
Wyprowadzają Słowika, Kropiwnickiego [szefowie Regionu Łódzkiego „S”] i innych, wpychają do samochodów. Koniec… kołacze mi po głowie.
Zapada wczesny, zimowy zmrok. Pieszo wracam do domu. Dopiero tu powraca bolesne pytanie: „A co z Włodkiem?”. Ale to już historia innych długich dni stanu wojennego.
__Zofia Gromiec
Tekst jest fragmentem szerszych wspomnień bohaterek łódzkiej Solidarności, opublikowanych w książce „Dekret na czarownice”
Zofia Gromiec, łódzka opozycjonistka, już w latach 70 represjonowana przez władze PRL, internowana od 9 maja do 22 lipca 1982 r. w Gołdapi; wówczas redaktorka Wydawnictwa Łódzkiego. Żona nieżyjącego opozycjonisty Włodzimierza Gromca, internowanego od 13 grudnia 1981 do 4 października 1982 r. w więzieniach Łęczycy, Łowicza i Kwidzynia. Sygnatariuszka listu do władz w obronie więzionych robotników Radomia i Ursusa w 1976 r. W 1977 została wyrzucona z pracy w Wydawnictwie Łódzkim, a jej mąż stracił pracę na Uniwersytecie Łódzkim. W roku 1980 współorganizowała strajk w drukarni GPD i zakładała „Solidarność”. Do września 1990 działała w NSZZ, kiedy wystąpiła ze związku w proteście wobec „wojny na górze”. Dziś Pani Zofia jest współzałożycielką Klubu Pozytywnej Wyobraźni, czynnie wspiera Komitet Obrony Demokracji, jest aktywną uczestniczką wszystkich spotkań i demonstracji. Więcej w Słowniku łodzian zasłużonych w działaniach opozycji antykomunistycznej. W mieszkaniu Sławy i Zdzisława Jaskułów - spotkanie pożegnalne przed wyjazdem na emigrację internowanych przyjaciół. Od prawej u góry Włodzimierz i Zofia Gromcowie.