Po wymianie kilkudziesięciu zdań z pewnym wzorcowym egzemplarzem nowej elity, którego znałem w latach 90., mam kilka refleksji natury ogólnej.

Po pierwsze są cechy, albo skazy charakteru, które wszystkich tych pięciominutowych dyrektorów łączą. Po drugie, tak jak trudno było im kiedyś zrozumieć, dlaczego inni pną się w górę, a ich intelekt pozostaje niedoceniany, tak teraz trudno im będzie z tego chwilowego partyjnego raju zrezygnować.

W związku z noszonym od lat poczuciem skrzywdzenia i niedocenienia chwytają każdy przejaw uznania (choćby to było poklepanie po plecach aparatczyka) i każde powierzone zadanie, mające potwierdzić ich przydatność (choćby to było niezgodne z etyką i bez klasy). Przecież to oni będą teraz wyznaczać nowe standardy i decydować, co jest etyczne i kto ma klasę – tak im się przynajmniej wydaje. Mają więc zbudowane na kruchych podstawach poczucie misji w zwartym szeregu i poczucie osobistego znaczenia, którego tak im brakowało. Obok tego, wzmacniają się na różne sposoby seansami autowaloryzacji i motywującymi aktami strzelistymi – że bogobojni, że pod szczególną opieką. Właśnie tak pewien neocelebryta tłumaczył mi się ze swoich świństw, stawiając mnie w szeregu niewiernych lewaków i liberałów, niezdolnych do heroizmu, pozbawionych prawdziwej odwagi zwalniania pracowników i odszczurzania złego świata. Bo ich poczucie wartości potrzebuje kogoś niższego w hierarchii, w drabinie zależności, jakiegoś zdefiniowanego „złego”. Pierwszym, czego po ludziach oczekują jest strach, dający im potwierdzenie tej wyższości. Jeśli go nie znajdują, przeprowadzają wiwisekcję do trzeciego pokolenia w poszukiwaniu Wehrmachtu, UB, Ochrany, a choćby i tęczowej zarazy.

Poczucie misji i samozachwyt potęgują inni, którzy znaleźli się w tym samym kloszu, oddzielającym od świata. Ta „partia wewnętrzna” z Orwella – kompletnie wyizolowana ze społeczeństwa, z Europy – ma stałą kroplówkę zaproszeń na własne gale, nagród we własnych plebiscytach i prozaicznej gotówki, płynące od takich samych ważniaków, awansowanych z nicości w uznaniu za słuszne poglądy i gotowość służenia grupie.

Awans – czasem z dnia na dzień – z pielęgniarki na dyrektorkę szpitala, z blogera na szefa redakcji, dyrektora departamentu w ministerstwie, ze sklepikarza, córki leśnika, wójta, na prezesa spółki skarbu państwa – tworzy sieć silnych powiązań, silniejszych, niż w wypadku karier zawodowych, budowanych na kompetencjach. Tak wraca Polska nominatów, towarzyszy Szmaciaków, wodzirejów, znana z komuny.

A przecież trzynasty z postulatów Sierpnia 1980 brzmiał: „Wprowadzić zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej”.

Morał? Ręce mi opadły, bo tyle morałów ciśnie się na usta, łącznie z tym o najstarszym zawodzie świata.

_Robert Szczerbaniak