Nieco ponad dwa lata temu, 22 grudnia 2017 r., w GW ukazał się mój tekst o łódzkiej przygodzie filmowej braci Kaczyńskich:
Pierwsze w życiu pieniądze bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy zarobili występując w filmie. Po latach wspominał Jarosław, że było to około 40 tysięcy złotych. Ponieważ w sierpniu 1961 r. średnia miesięczna płaca w Polsce wynosiła 700 zł, była to na owe czasy prawdziwa fortuna! Jak skrupulatnie jednak dodał, trzeba od tego odjąć koszty związane z pobytem opiekujących się nimi mamy i babci w Łodzi, gdzie głównie powstawał film.
We wsi Zapiecek na świat przychodzą bliźniacy – Jacek i Placek. Są wyjątkowo żarłoczni, okrutni i leniwi, więc od początku jest oczywiste, że nic dobrego z nich nie wyrośnie. Któregoś dnia gagatki postanawiają ukraść złoty księżyc, by w ten sposób zdobyć majątek, a wyruszając w drogę zabierają matce ostatni bochenek chleba. Po wielu niemiłych przygodach, poznają jednak pozorną wartość wszystkich skarbów i dwaj marnotrawni, skruszeni synkowie wracają do domu gotowi pomagać rodzicom – to, z grubsza rzecz biorąc, treść książki Kornela Makuszyńskiego „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Jednej z wielu tego poczytnego autora, które cieszyły się zainteresowaniem młodych czytelników, przede wszystkim w okresie międzywojennym.
Na początku lat 60. dwaj Janowie, Batory i Brzechwa, po sukcesie zrealizowanej w 1959 r. „Awantury o Basię”, przygotowali scenariusz i zdecydowano o ekranizacji kolejnej książki Makuszyńskiego. W 1961 r. na casting do głównych ról zgłosiło się około 70 par bliźniaków, a wśród nich dwaj bracia Kaczyńscy, zgłoszeni jakby od niechcenia, nawet bez zdjęć, przez wujka, męża siostry ich matki, Stanisława Tomaszewskiego.
– Po eliminacjach pojechaliśmy spokojnie na wakacje (…) Jakoś specjalnie tego nie przeżywaliśmy – relacjonował Lech Michałowi Karnowskiemu i Piotrowi Zarembie, autorom książki „O dwóch takich… Alfabet braci Kaczyńskich” – Kiedyś poszliśmy z babcią nad morze. Gdy wróciliśmy, mama miała już depeszę. To było 26 lipca.
Bracia, jak opowiadali Karnowskiemu i Zarembie, cieszyli się ogromnie, zwłaszcza, że to oznaczało, iż zamiast 1 września iść do szkoły, przeżyją wyjątkową przygodę. Początkowe zdjęcia kręcono na ruchomych wydmach w Łebie, gdzie realizowano sceny na pustyni, potem była chwila przerwy, a po niej dwunastolatków na kilka miesięcy zainstalowano wraz z mamą, którą od czasu do czasu wyręczała w opiece babcia, w łódzkim Grand Hotelu. Zakończenie zdjęć planowano w grudniu, ale praca na planie przedłużyła się o dwa miesiące.
Nie wyglądali na swój wiek. Michał Szewczyk, który dzisiaj jest jedynym żyjącym z łódzkich aktorów biorących udział w ekranizacji powieści Makuszyńskiego (w przyszłym roku na scenie Teatru Powszechnego, który z tej okazji przygotowuje premierę „Wszystko w rodzinie” Raya Connery’ego, będzie obchodził jubileusz 60-lecia pracy artystycznej), wspomina, że wszystkim się wydawali młodsi niż byli. – Sądziłem, że nie mają więcej niż 10 lat. To były bardzo sympatyczne, inteligentne i ładne dzieci, podobne do siebie jak dwie krople wody, które miały w dodatku wyjątkowej urody mamusię. Prawie zawsze była na planie i bardzo lubiłem z nią rozmawiać – opowiada.
Pan Michał grał w filmie Batorego taką, jak mówi, „większą epizodyczną rolę” sprawozdawcy wyścigu, odbywającego się w Mieście Garbusów. Zdjęcia powstawały przy ul. Łąkowej, gdzie ono zostało zbudowane, podobnie jak towarzyszące mu plenery. – To ja, zgodnie ze scenariuszem, odkryłem ich oszustwo, polegające na tym, że zmęczeni biegiem zmieniają się w trakcie wyścigu. Patrząc z murów obronnych miasta, widziałem, że robią to za stogiem siana. Kiedy wszystko wyszło na jaw, zostali ukarani laniem. Wrzeszczeli wniebogłosy, ale oczywiście baty trafiały w poduszki, które im zastępowały garby.
Od szkoły jednak bracia całkowicie się nie uwolnili, bo nauczycielki, podobnie jak mama, na zmianę z babcią Franią, towarzyszyły im nawet na planie, korzystając z każdej dłuższej przerwy w zdjęciach.
12-letni braciszkowie nie byli aniołkami i nieźle dali w kość realizatorom filmu, a szczególnie kierownikowi produkcji. W roku 2006 Lech Kaczyński opowiadał Karnowskiemu i Zarembie: „Jarek zrobił coś złego i wezwano go do pana Petersile. To był jeszcze przedwojenny filmowiec, kierownik produkcji. Jarek wysłuchał nagany, a wszystko to działo się w nowym gmachu, prawie zupełnie pustym. Jarek pokiwał głową, wyszedł, a potem… przekręcił klucz w drzwiach. Zamknął sekretarkę i pana Petersile. Wynikła z tego wielka draka, oni wezwali kogoś przez telefon. Petersile rozwścieczony znów woła Jarka. On przeprasza, po czym wychodzi i… znów przekręca ten klucz. Do dziś twierdzi, że bezwiednie…”
Z opowieści Michała Szewczyka wynika, że zdarzenie spotkało się z aplauzem ekipy aktorów. – Zyskali tym sobie naszą sympatię, bo wiadomo, że z reguły osoby z kierownictwa produkcji nie należą w filmie do szczególnie lubianych – mówi pan Michał.
Jak opowiada aktor, z wyczynów synów bywała niezadowolona również ich mama. – Trochę narzekała na Jarka, który podobno buntował brata, a Leszek zawsze robił to, czego on chciał. Na planie bywało nawet, że kiedy już wszystko było gotowe do zdjęć, brat podchodził i szeptał mu coś do ucha, po czym Leszek grał coś zupełnie innego niż chciał reżyser. Potem pani Jadzia miała Jarkowi za złe tę „reżyserię” – uśmiecha się Michał Szewczyk.
Inna anegdota dotycząca łódzkiej przygody braci Kaczyńskich jest związana ze świecą dymną, którą Jarosław odpalił w Grand Hotelu: w efekcie pokój wypełnił się gęstym dymem, nadpaliły się także meble. Oddymianie trwało dłuższy czas, a trzeba było również myć ściany. Powtórki z tej rozrywki dało się uniknąć tylko dlatego, że matka znalazła i skonfiskowała nadaktywnemu synkowi drugą świecę, którą miał w zapasie.
Pani Jadwiga, która na zmianę z babcią Franią bacznie przyglądała się temu, co się dzieje z jej dziećmi na planie, kategorycznie zaprotestowała, kiedy chłopcy mieli latać na sztucznych pelikanach. – Początkowo mieliśmy na nich zjeżdżać z czwartego piętra, co skończyłoby się naszą śmiercią, bo one spadły – opowiadał autorom „Alfabetu…” Jarosław Kaczyński. Ostatecznie pelikany wystąpiły w filmie, ale zamiast braci siedziały na nich kukły.
Każdy dzień mieli od rana do wieczora wypełniony pracą i nauką, żeby z powodu filmu nie stracili roku szkolnego. Czasu na zabawę było więc raczej niewiele, ale to wtedy poznała ich późniejsza absolwentka dwóch wydziałów łódzkiej Filmówki: aktorskiego i reżyserii. Dzisiaj Małgorzata Potocka wspomina dla naszych czytelników tę znajomość.
– Z braćmi Kaczyńskimi wiąże się moje urocze wspomnienie naszego artystycznego domu w Łodzi, w którym oboje rodzice byli związani z filmem. Mój tata do filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc” robił efekty specjalne i rekwizyty. A tymi efektami specjalnymi były m.in. słynne pelikany. Nikt już nie pamięta, że w tamtych czasach nie było takich sklepów, jak dzisiaj, gdzie można pójść i wszystko kupić. Trzeba było nieźle się nagłówkować, żeby zrobić taki mechanizm, który by ruszał skrzydłami, oczami itp. Mój tata kupił stado gęsi żeby wyrwać z nich pióra, które wtykał w te pelikany! To było misterne dzieło, naprawdę dzieło sztuki.
Na tych pelikanach miało siedzieć dwóch braciszków, mieszkających wtedy w Grand Hotelu. Ale co w hotelu mogli mieć do roboty mali chłopcy?! Więc chętnie, bardzo podekscytowani, odwiedzali domową pracownię mojego taty przy ul. Narutowicza. Ponieważ byli starsi ode mnie, a ja jednak troszkę rządziłam w tym domu, zwłaszcza, że uważałam te pelikany za swoje, pozwalałam, albo nie pozwalałam im na nich posiedzieć. Myślę, że tamta ośmiolatka była wtedy dla nich prawdziwą udręką!
W latach, kiedy pracowałam w Łodzi, a Lech był już prezydentem, na kolacjach, na które, bywając tutaj bardzo często, zapraszali mnie oboje z uroczą żoną Marysieńką, byli tak mili, że byliśmy po imieniu w sytuacjach prywatnych. Wspominał różne rzeczy, których ja oczywiście nie pamiętałam. Na przykład , że byłam naprawdę wstrętna, ponieważ biłam ich linijką po nogach i odmierzałam czas, jaki mogą siedzieć na pelikanach. W dodatku, ponieważ były one podłączone do bateryjek, które poruszały ich skrzydłami i oczami, czasami (lekki!) prąd uderzał ich w nogi. Czy tak pokornie to znosili? To delikatna opowieść, prawdopodobnie warczeli i mówili „przestań”, ale generalnie lubiliśmy się.
To było nasze dzieciństwo, ale potem zdarzyła się historia, jak się to mówi, i straszna, i śmieszna. W 2006 roku Łódzka Wytwórnia Filmów Fabularnych miała jakąś rocznicę i zrobiła fantastyczną wystawę, na którą zaprosiła obu braci, ale przyjechał tylko Lech z małżonką. Ja też byłam zaproszona z racji, że tata robił te niezwykłe rzeczy (pelikany i to drzewo, które rozdaje chleb). I była taka zabawna historia, że idziemy z prezydentem Lechem, opowiadając sobie jakieś dowcipy, bo miał ogromne, niesamowite poczucie humoru, i nagle, zbliżając się do jakiegoś zdjęcia, mówi „Psiakość, nic nie widzę, zapomniałem okularów!”. Wyjęłam więc z torebki swoje czerwone okulary i podałam mu. Założył je na nos i stwierdził „Super, widzę!” W tym momencie ożywił się tłum paparazzich, którzy zrobili nam masę zdjęć. Jedno nich opublikowała na pierwszej stronie „Rzeczpospolita” (nie mam go, a szkoda!). Potem okazało się, że otoczenie pana prezydenta było zbulwersowane i uznało to za jakiś sabotaż, złośliwość, co było monstrualną bzdurą! Wszędzie na świecie Lech Kaczyński, jako prezydent z fantazją, a przecież miał ją, byłby na okładkach opatrzonych wesołymi komentarzami: jak mu wdzięcznie, jak mu ślicznie w takich okularach itd. Tylko nie tu.
Po paru miesiącach Lech znów przyjechał, otwierać bodajże autostradę. Zostałam zaproszona, ale zadzwoniono do mnie, żebym nie stawała koło pana prezydenta. Doznałam kompletnego szoku. I zrozumiałam, że ktoś uplótł z tego jakąś wstrętną intrygę. Prezydent nie wiedział, co jego za plecami opowiadają sobie pracownicy. Kiedy Marysia do mnie zadzwoniła, mówiąc „Idziemy na kolację do Anatewki, przyjdź”, pobiegłam i natychmiast opowiedziałam o tej sytuacji, że strasznie mi przykro, że coś takiego się zdarzyło. Wtedy Lech zaczął się śmiać i powiedział, żebym nie zwracała na to uwagi, że są ludzie, którzy czasem nie wiedzą, jak się zachować i na wszelki wypadek dmuchają na zimne, zamiast czegoś miłego wyszło więc coś głupiego. Na szczęście inni mieli z tamtego dnia miłe wspomnienia…
Jako dorośli już ludzie, obaj bracia Kaczyńscy chętnie opowiadali, że polityką interesowali się od dziecka, a pomysł, żeby poważnie się nią zająć, przyszedł im do głowy właśnie w Łodzi, na planie filmowym. I to wcale nie jest nieprawdopodobne. Jeśli bowiem głębiej się nad tym zastanowić, władza ma wiele wspólnego z reżyserią. I podobnie jak w filmie, najważniejszy jest dobry scenariusz, bo każdy może zdobyć księżyc, o którym marzy, a w trudnych momentach wystarczy zatrudnić doświadczonych kaskaderów albo aktora zastąpić kukłą.
_Elżbieta Sokołowska (Elżbieta Sokolska)
22 grudnia 2017 w łódzkim wydaniu Gazety Wyborczej
Moim zdaniem to wiele wyjaśnia, dlaczego żyjemy w „ciekawych czasach” i co teraz jest powinnością dziennikarzy…