„Chmury –
stewardesy Pana Boga –
(…)
sprawcie, żeby choć raz,
chociaż jeden jeszcze raz
było mi miękko, ciemno i bezpiecznie.”
_Agnieszka Osiecka, ze zbioru „Za chwilę”
Kanikuły w tym roku nie będzie. To zadekretowane. W wakacyjne miesiące, jeśli komu na Kraju zależy, znowu dzięki rządzącym nie wiadomo, w co ręce włożyć, jakimi nakładkami protestować na fejsie, jakie hasła pisać na transparentach. LexTVN, lex Izera, nielegalna reasumpcja, kupowanie posłów w biały dzień, kwestia restytucji mienia i psucie polskiej opinii zagranicą, czarnkowa deforma szkół, maile Dworczyka, afery Mariusza Antoniego K. i Bartosza M., trwające ataki na sędziów, małopolskie anty-lgbt, dobijanie służby cywilnej, załgana ewaluacja uczelni, respiratory kupione przez rząd od handlarza bronią po 47 700 euro i wystawiane na licytacji za wywoławcze 30000 zł. I tak dalej, i tak dalej. To są wypadki ledwie z ostatnich dwóch-trzech tygodni. A z pewnością nie wymieniłem wszystkiego. A teraz? Niech jeszcze i to…
I.
Z kryzysu migracyjnego 2015/16 na zawsze zapamiętam konkretne, gorszące sceny. Na przykład ministra nauki, światłego wicepremiera Gowina, mówiącego o tamtej fali migracyjnej jako o śmiertelnym zagrożeniu dla naszej cywilizacji. Albo premier Beatę Szydło, która po jednym z zamachów terrorystycznych dokonanym przez Daesz na zachodzie Europy, zamiast wygłosić kondolencje i skończyć, stwierdziła, że teraz już na pewno nie możemy nikogo przyjąć, bo terroryzm. Wielokrotnie obwiniała też uchodźców w innych wystąpieniach o dokonywanie zamachów, choć i wówczas, i teraz wiadomo było, że to nieprawda.
Kraj odmieniający solidarność przez wszystkie przypadki, z Solidarnością jako ideą dotąd często i poniekąd słusznie kojarzony na Zachodzie, okazał się mekką niesolidarności. Spotkania czworokąta wyszehradzkiego, powołanego kiedyś jako polityczna, kulturalna i intelektualna platforma współpracy Polski, Czech, Węgier i Słowacji, polegały już głównie na kontestowaniu idei relokacji, i to w sposób buńczuczny, prymitywny i naszego kąta Europy kompletnie niegodny. Pisowcy do tego jeszcze notorycznie powtarzali „oni i tak nie chcą u nas być, natychmiast zwieją do Niemiec”. Pytałem zawsze, gdy tylko to usłyszałem – czego się zatem tak obawiacie? Niech się wówczas martwi wasza ulubiona Merkel. Ale takie niekonsekwencje zupełnie wówczas nie przeszkadzały.
A przecież Polska nie była nawet na głównym szlaku migracji. Mieliśmy przyjąć ledwie 8000 ludzi. Wkomponować tę liczbę w czterdziestomilionowe społeczeństwo. Albo chociaż, jak Bułgaria, przyjąć kilkaset osób. Nie, dopuszczeni do upragnionych rządów pisowcy z pychą bezprzykładną zaczęli nie tylko hardo odmawiać i cofać słowo dane nieco bojaźliwie przez poprzedników, ale też wytoczyli taką baterię argumentów rasistowskich, które się potem czkawką w Polsce odbijały przez kilka lat. Ofiarami byli często ludzie mieszkający w Polsce od dekad czy wręcz posiadający polskie obywatelstwo. Studenci, doktoranci, pracownicy knajp i budek z kebabami, lekarze. Wystarczyło mieć ciemniejszy kolor skóry albo śródziemnomorski wygląd. Wzrost ataków na tle rasistowskim odzwierciedlały raporty policji, póki pisowskie władze nie doradziły policji poniechania dalszej publikacji. To była hańba.
Zwolennicy opcji pisowskiej nie wahali się wówczas posuwać do stwierdzeń podobnych do wygłaszanych przez rwandyjskich, serbskich czy wcześniej nazistowskich zbrodniarzy – porównywali ludzi do nieprzyjemnych zwierząt, mówili o ich przyszłym, a nam zagrażającym mnożeniu jak króliki, o zarazie. I nigdy nie zapomnę rzeczy wypisywanych wówczas na Facebooku przez prawicowych internautów, nierzadko pod imionami i nazwiskami: „niech sobie nasze wojsko poćwiczy strzelanie na granicy”, „piece Auschwitz czekają i się kurzą”. Gdy w Poznaniu pobito pewnego Syryjczyka, na stronie internetowej Marszu Niepodległości sypały się pozytywne komentarze, że dobrze się dzieje w Wielkopolsce. „Jazda z q***ami. Dobra robota! Wielka Polska Narodowa” pisał Tomasz, skądinąd na profilowym prężący kotwicę Polski Walczącej na prawym (a może lewym?) bicepsie. „W końcu dobry news, można się cieszyć!!!”, wtórował Patryk, też wówczas na zdjęciu w tle profilu pyszniący się biało-czerwoną z kotwicą. „A ja bym mu jeszcze łeb uj***ł” – to Wojtek. „Dobry muzułmanin to martwy muzułmanin” – a to z kolei pan Roman, z emblematem Legii na głównym zdjęciu. Rykoszetem oberwał nawet papież Franciszek. Jemu również wygrażano i opisywano go słowami, które nie mieszczą się w żadnym cywilizowanym słowniku. Mam te screeny do dzisiaj, ja wam tego nie zapomnę, póki żyję. Polszczyzna, język ludu migrantów, uchodźców i uciekinierów wzbogaciła się wówczas o parszywe słowo „nachodźca”.
II.
Mam koszmarne déjà vu. Bo gdy wicepremier rządu Gliński, pan nad kulturą, mówi „…obroniliśmy Polskę przed kryzysem uchodźców/uchodźczym swego czasu i w tej chwili też obronimy”, to wiem, że powtarza się ten sam schemat i wyzwalane są te same demony. A nawet jeszcze bardziej niż wówczas rządzący, teraz już widzący namacalnie, czym ich polityka w kraju zaowocowała, ponoszą każdą formę odpowiedzialności za to, co w takiej sprawie robią i czynią. Panie profesorze Gliński, weteranie licznych światopoglądów z finałem w najpodlejszym z nich, przez tyle lat nikt nie wytłumaczył Panu, co oznacza prawny status ‘uchodźcy’? Że przyzwoity sygnatariusz międzynarodowych konwencji nie broni się przed uchodźcami, a ich wspomaga? A nawet jeśli się Pan przejęzyczył, chciał powiedzieć o migrantach, a nie o uchodźcach, to taki jest sposób „obrony”? tak Pan rozumie zagrożenia? Może czas Panu powiedzieć prosto w oczy, że to Pan jest zagrożeniem? Nie dla uchodźców, dla nas. I dla polskiej kultury.
Tłem dla wypowiedzi Glińskiego, Morawieckiego, Dudy i innych są dantejskie sceny z Usnarza Górnego, zdarzenia, których ofiarami pada kilkudziesięcioosobowa grupa migrantów. Ani pierwsza, ani ostatnia tego lata. Ludzie wycieńczeni, głodni, traktowani obrzydliwie, zepchnięci na pas ziemi niczyjej, którego między Polską a Białorusią zwyczajnie nie ma. Sprawa jest wizerunkowo zbyt szkodliwa, by jej rządzący finalnie nie rozwiązali, ale pokazała już teraz państwo polskie z najgorszej możliwej strony. Ile trzeba bezmyślności, podłości i złej woli, by tak traktować ludzi? Ile trzeba pychy i pogardy, by nie dopuszczać tłumacza, wolontariuszy z jedzeniem, by celowo silnikami samochodów zagłuszać próbę kontaktu ze strony ludzi, którym zależy. Pokażcie mi bomby pod spódnicami tych kobiet, pokażcie mi kałasznikowy w rękach tych chłopaków. Państwo polskie się broni? Nie, państwo polskie się wyżywa i łamie prawo międzynarodowe.
III.
Uwagę wielu Polaków przykuło zdjęcie jednej z uchodźczyń z kotem na rękach. Moją też. A myślałem sobie tak:
Mam przodków polskich, ale też ormiańskich, niemieckich, rusińskich/ukraińskich/ruskich (tj. z Rusi). Może jeszcze innych, nieodkrytych. Widzicie to po mojej twarzy, ja widzę to po zdjęciach antenatów. Losy ich wszystkich i ich potomków cztery pokolenia ode mnie splotły się w Łodzi i Pabianicach. Tej samej Łodzi, z której Glińskiego obrano posłem, reprezentantem narodu. Część moich przodków zaproszono, część uciekała, część szukała lepszego życia. Nie istniałbym, gdyby nie 'nachodźcy’. Mam w Łodzi przyjaciół i znajomych z Indii, Izraela, Palestyny, Ukrainy, Białorusi, Litwy, Arabii Saudyjskiej, Syrii, Azerbejdżanu, Bangladeszu, Francji, Bułgarii… bez nich moje życie byłoby dużo uboższe, tak jak bez moich polskich przyjaciół. I tak jak bez studentów z Ukrainy, Rosji, Gruzji, Niemiec, Grecji, Turcji czy Hiszpanii byłbym już pewnie bez pracy, bo nie uzbierałbym pensum dydaktycznego.
A moje państwo, finansowane moimi i Twoimi podatkami, ponownie w ciągu kilku lat okazuje barbarzyństwo, tam gdzie można okazać miłosierdzie albo zwykłą, ludzką empatię. I niech nikt nie mówi, że nie da się tego pogodzić z rozsądną polityką migracyjną.
Gdy patrzę na tę dziewczynę, widzę moją siostrę.
IV.
Robert Byron, który w połowie lat 20. XX w. samotrzeć przemierzał Europę ku południowi, ku Włochom i finalnie Grecji, stając się prekursorem turystyki samochodowej, zostawił dość frywolny opis podróży. Jest w nim taki fragment, wcale nie wesoły, efekt spotkania Brytyjczyków z pewnym Grekiem w Faleronie, podzwonne wielkiego pożaru Smyrny AD 1922, gdy pod naporem armii Kemala padły marzenia helleńskie o przejęciu zachodnich wybrzeży małoazjatyckich i Konstantynopola. Byron streszcza:
„W miarę, jak ogień się rozprzestrzeniał, do tłumów na nabrzeżu dołączali ludzie uciekający w panice z dzielnic ogarniętych pożogą. Tych, którzy stali na przedzie – jak bizony na skraju przepaści – spychano do morza. (…) Część utonęła, innym udało się dotrzeć do łodzi. Turcy mieli ubaw jak nigdy w życiu. Co bystrzejsi politycy szemrali, że tak naprawdę to wojna angielsko-francuska, w której wygrywali Francuzi. Pewien Anglik opowiedział mi tamtego wieczoru, że wyprowadził z kraju żonę z dzieckiem, torując sobie drogę wśród trupów. Kiedy było już po wszystkim, Brytyjczycy stwierdzili kategorycznie, że trzeba położyć temu kres. Dzielnica grecka stoi od tego czasu nietknięta i wygląda jak morze wypalonych ruin. (…)
Najbardziej palącym problemem nowego rządu była jednak kwestia, gdzie i w jaki sposób rozlokować MILION DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY UCHODŹCÓW, którzy przybyli do Grecji – przeważnie bez środków do życia. (…) Większość uciekinierów rozproszyła się po kraju. Resztę, w liczbie około ĆWIERCI MILIONA, udało się z czasem osiedlić w zespole drewnianych zabudowań na przedmieściach Pireusu – dzięki pożyczce międzynarodowej. [R. Byron, Europa w zwierciadle, tłum. Dorota Kozińska, Warszawa 2020; podkreślenia moje – A.K.]”
Zostawmy kwestię czy liczby przytoczone przez Byrona są akuratne. I zostawmy, proszę, na chwilę fakt, że to byli w większości – choć nie wyłącznie – Grecy, i że nie wszyscy pochodzili ze Smyrny. Przyswójmy tę liczbę i połóżmy ją na tle naszej wiedzy o niezamożnym kraju, rozdzieranym konfliktami politycznymi. Biedna Grecja musiała przyswoić przeszło milion imigrantów. Idę o zakład, że wielka część przybyszów nie miała ze sobą dowodów swojej tożsamości. Gdyby nie brak miejsca, podałbym więcej takich przykładów w historii i teraźniejszości. Pomyślcie np. o Jordanii, o Libanie.
A teraz popatrzcie na Polskę. Circumspice! Stać nas czy nas nie stać? Szczerze…
V.
Zmaltretowana, torturowana – bo tak to należy określić – trzydziestka z Usnarza to tylko kropla. W samym tylko sierpniu granicę z Białorusią nielegalnie przekroczyło przeszło 2000 osób. Wielu nasi pogranicznicy wręcz uratowali, wyłowili z rozlewisk Narwi; ok. 760 osób zatrzymano i poddano, mam nadzieję, procedurze azylowej. Tym bardziej dziwi to, jak Straż Graniczna poczyna sobie pod tą jedną wioską. A jednak to nic dziwnego. Kto ostatnie lata przeprotestował, przedemonstrował, ten wie, że policja – zwłaszcza poza Warszawą – potrafi być wspierająca, chroni przed agresją tego czy owego troglodyty sprzyjającego rządzącym. A innym razem, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, potrafi sama okazywać wrogie nastawienie, chęć wciągania do radiowozów, agresję i butę mundurową. Czasem wyjmuje pałki teleskopowe. Rozkazy, moi mili, rozkazy pisowskiego państwa.
I tak, to jest wojna hybrydowa. Tak mści się na Unii dyktator Białorusi, nielegalnie okupujący fotel prezydencki, ten sam, który nie waha się porywać opozycjonistów, torturować demonstrantów pałkami swoich OMON-owskich sługusów, tyran-kołchoźnik Łukaszenka. Sam tego nie wymyślił. Skopiował szantaż od dyktatora znacznie bystrzejszego, bogatszego i rozmieszczonego w dużo bardziej kluczowym miejscu układanki geopolitycznej Starego Świata – prezydenta Turcji Recepa Erdoğana. Jest jedna, zasadnicza różnica: Białoruś leży równie daleko od głównych szlaków migracyjnych i bliskowschodniego kotła co Polska. Siła pseudosułtana zasadza się na tym, że ma na swoim terenie milionowe rzesze uchodźców. To za ich zatrzymanie u siebie każe sobie słono płacić, a propagandowo i tak wyzywa Zachód od najgorszych, gdy tylko jest mu to potrzebne. O potrzebach życiowych ludzi pozbawionych ojczyzny myśli tylko o tyle, by przeżyli.
Tu trzeba zaznaczyć jeszcze jedną, fundamentalną rzecz. Uchodźcy i migranci (choć w tej sytuacji tak naprawdę wszyscy są uchodźcami) są OFIARAMI wojny hybrydowej Białorusi z Litwą i Polską. Nie są workami kartofli, narodowej strawy Polski i Białorusi, którymi można rzucać a zepsutymi cisnąć o ziemię. Podlegają wszystkim prawom człowieka, które Polska respektować musi jako sygnatariuszka Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, konwencji uchodźczych, międzynarodowych i unijnych. Jako kraj konstytucyjnie legitymizujący prawa człowieka, czy się to obecnie rządzącym podoba czy nie. Państwo nasze, co zasadnie przypomina we wtorkowej „GW” prof. Witold Klaus, od lat zaniża standardy opieki nad uchodźcami i odmawia należnych praw. A w Usnarzu pozbawia przybyszów uprawnień (nie przywilejów) wynikających z prawa do ochrony międzynarodowej. Czyni to wedle rozkazu i nowego, nielegalnego (bo oczywiście sprzecznego z prawem wyższym) rozporządzenia MSWiA. Minister obrony Błaszczak może w brunatnej, niby-militarnej koszulinie stroszyć pióra do kamer, choć to niegodne cywilnego kierownika sił zbrojnych RP w czasie pokoju, ale nie zmienia tym sytuacji prawnej i politycznej ani na jotę.
VI.
Rozpatrzywszy za i przeciw, także z punktu widzenia wizerunku, celów i stanu kiesy państwa polskiego, każdy rozsądny człowiek dojdzie do wniosku, że wobec niewypowiedzianej wojny hybrydowej ze strony mińskiego despoty, niezależnie od beznamiętnych opisów niektórych politologów, zadowolonych teraz najwyraźniej, że ich prognozy się spełniają, można postąpić na dwa sposoby. Przyzwoicie albo nieprzyzwoicie.
Pisowski aparat państwowy grzęźnie w drugim wariancie. A tymczasem ja na ich miejscu po prostu bym tych ludzi przyjął. Opatrzył, nakarmił, w empatyczny sposób poddał procedurom, a przy okazji, co najmniej pośrednio zachęcił do pozostania w Polsce. Rzecze Morawiecki: „ale wtedy będzie ich kilkanaście tysięcy”. No i? Z pewnością niewiele więcej. A nawet gdyby? Naprawdę nas stać. Dochody państwa polskiego są kilkanaście razy wyższe niż litewskiego. Są na tyle wysokie, że rządzący nie wahali się wydawać miliardów w cele nierzadko niecne i propagandowe. Stać nas.
„Są problemy z identyfikacją migrantów” – odpowiada chór rządzących. Poważnie? Polskie służby mundurowe potrafią bezbłędnie rozpoznać babcię Kasię na pierwszym lepszym proteście, nastolatki z Krapkowic czy Limanowej za zorganizowanie demonstracji strajku kobiet. Ostatnio łódzka policja, z niemałym nakładem sił i środków, zidentyfikowała bandytę, który pomazał sprejem wrota łódzkiej katedry p.w. św. Stanisława Kostki. Niestety dla władz broniących tak dzielnie cywilizacji łacińskiej, nie okazał się hunwejbinem neobolszewickiej rewolucji kulturowej, a chciał odreagować kłótnię z dziewczyną. Mógł mądrzej, prawda. Gdyby jednak odpowiednie czynniki sprawcze z równą determinacją weryfikowały z pomocą tłumaczy sytuację przybyszów, relatywnie łatwo byłoby ustalić ich status i uczciwie zadecydować.
VII.
Właśnie. Z pomocą tłumaczy. Zmarnowano sześć lat, by dzisiaj móc zachować się przyzwoicie. Rząd wolał popisywać się niesolidarnością, podkręcać rasizm u najbardziej na to podatnych naszych rodaków, otwierać nowe linie frontu walki z UE. Tymczasem pięć lat wystarczyłoby, aby wyedukować akademicko tłumaczy, psychologów i prawników znających arabski, pasztuński, somalijski itp. Polska ma piękne tradycje orientalistyki uniwersyteckiej. Nie zaczynalibyśmy na surowym korzeniu. Pięć lat z naddatkiem wystarczyłoby, aby za państwowe fundusze – a choćby te pompowane w kampanie propagandowe, tvpis czy ojca dyrektora – przygotować ośrodki dla uchodźców i migrantów nie tylko wygodne, ale też przeprowadzające obowiązkowe szkolenia w zakresie prawa, aklimatyzujące do życia w Polsce, uczące polszczyzny. Nawet biorąc cynicznie, skoro polityka demograficzna państwa nie przynosi rezultatu mimo tylu starań, zwiększenie liczby osób z kartą czasowego pobytu i perspektywą obywatelstwa przyniosłoby głównie korzyści. W dodatku Łukaszence uchodźcy by się w końcu skończyli, Polska błysnęłaby nową solidarnością, a pseudo-wojna wypowiedziana przez tyrana-kołchoźnika spaliła na panewce, bo nie osiągnęłaby efektu wewnętrznego skłócenia społeczeństwa wroga.
Tu godzi się nadmienić, że zmarnowano kilka lat także i na to, by usprawnić i humanitaryzować procedury umożliwiające uzyskanie bądź przedłużenie karty pobytu także i tym obcokrajowcom, którzy na terenie RP przebywają całkiem legalnie. Mitręga, której podlegają przy tej okazji czy to pracownicy firm czy to nowo zatrudniani profesorowie zagraniczni polskich uczelni, zarówno podczas prób internetowego umówienia się na spotkanie, jak i w samym urzędzie, stanowczo urąga standardom nowoczesnego państwa, które wstało z kolan i które jednocześnie bez pracy imigrantów zwyczajnie by sobie nie poradziło.
„Jeśli przyjmiemy uchodźców, grozi nam fala brutalnej przestępczości!” – tak, już słyszę wasz koronny argument, drodzy sekundanci rządu. Cóż, przestępczość nie ma etniczności, nie jest wysysana z mlekiem matki. Straszny los tak akurat chciał, że gdy grupa imigrantów skatowała polskiego turystę na plaży w Rimini i zgwałciła jego partnerkę, w tym samym czasie w moim rodzinnym mieście w zwyczajnym bloku na przeciętnym blokowisku kilku zbrodniarzy Polaków gwałciło swoją ofiarę, Polkę, tak dotkliwie, że w kilka dni po ucieczce zmarła w szpitalu od poniesionych ran. Ale nie wyznajemy odpowiedzialności zbiorowej, prawda? Zbrodnie jednostek nie obciążają całych grup. W dodatku imigranci w przytłaczającej większości chcą po prostu spokojnie i bezpiecznie żyć i, tak, pracować.
Gdyby skorzystać z dekad badań etnologów, antropologów i socjologów, badających pierwsze, drugie i trzecie pokolenia przybyszów w różnych krajach i różnych warunkach, okazałoby się, że istnieją cywilizowane sposoby zapobiegania zejścia na drogę występków. Jeśli dana grupa zostaje dobrze zintegrowana – nie asymilowana, ale właśnie zintegrowana – ze społeczeństwem (w którym w dodatku w punkcie wyjścia znajduje się znacznie więcej obcokrajowców legalnie osiedlonych), jeśli nie jest wyrzucona na margines albo zamknięta w getcie i zostawiona sama sobie, skala łamania prawa nie będzie w niej większa niż w grupie obywateli z urodzenia. Napięcia międzyetniczne także można w cywilizowany sposób rozładowywać. Należałoby tylko mieć pozytywny plan, stopniowo go wdrażać i słuchać ekspertów. Nie, nie tych od wizerunku. Tym bardziej nie należy porównywać się z Francją, Zjednoczonym Królestwem czy Niemcami, bo zachodzi różnica skali, proporcji i historii, tej ostatniej zresztą przede wszystkim.
„Grozi nam islamizacja!” – to kolejny najpopularniejszy ze strachów na Lachy. Małej wiary muszą być zwolennicy tego poglądu, gdy idzie o siłę kulturową czterdziestomilionowego społeczeństwa. W sytuacji, gdy część tegoż zaklęsa się w lokalnej mutacji niezbyt katolickiego katolicyzmu, część stara się zachować otwartą wiarę i odziedziczoną przynależność wyznaniową wbrew wszystkim przeciwnościom i upolitycznieniu kleru, a część gwałtownie sekularyzuje, to gdzie jest miejsce na takie przesunięcie religijne? W gruncie rzeczy jest to zresztą strach tak nieracjonalny, że szkoda się szerzej nad nim rozwodzić.
VIII.
Z powyższą kwestią przyjęcia uchodźców (oraz migrantów ekonomicznych) wiąże się ponawiane notorycznie oskarżenie o maksymalizm podejścia ‘refugee welcome’. Znów, nawet sam termin jest wyjątkowo nieszczęśliwy. Cywilizowany kraj, członek wspólnoty międzynarodowej zawsze powie „tak, uchodźcy, witajcie”, bo każda inna postawa jest złamaniem prawa międzynarodowego. Zostawmy to.
O wiele bardziej znaczące jest, że nawet najotwartsi polscy zwolennicy polityki proimigracyjnej, poza małym marginesem fantastów, nie kwestionują istnienia granic państwowych, nie sugerują przyjmowania wszystkich w ogóle, nie wyznają „wstydu białego człowieka” – bo to, znów, i odpowiedzialność zbiorowa (w dodatku za nie naszą historię imperializmu), i aberracja równie niewłaściwa jak tamta imperialistyczna „misja białego człowieka” sprzed stulecia.
Są po temu rzeczywiste powody, by wiedzieć, że nie można przyjąć zupełnie wszystkich – Europa to nadal wyspa bogactwa i wolności w oceanie afrykańskiej i azjatyckiej biedy i despocji, z nielicznymi tylko chlubnymi wyjątkami. Powszechnej imigracji nie bylibyśmy w stanie udźwignąć. Automatyczne przyjęcie wszystkich chętnych byłoby też nieuczciwe wobec migrantów legalnie przekraczających granice, podlegających drobiazgowym i wieloletnim kontrolom, spełniających liczne i przewlekle egzekwowane warunki. Sama zresztą Komisja Europejska, ustami swojego rzecznika, Christiana Wiganda, dobrze rozpoznaje problem, piętnując podżeganie przez państwa trzecie (czytaj: Białoruś, Turcja itp.) do nielegalnej migracji.
Jest też coś nieledwie kolonialnego w założeniu, że wszyscy ci ludzie naprawdę chcą do nas, do Europy, przyjść. Nawet jeśli w niektórych niemal upadłych państwach takie pragnienie wyraża znaczna liczba obywateli, nie można automatycznie zakładać, że mieszkańcy Sahelu, Maszriku czy Maghrebu są pozbawieni korzeni, przywiązania do swojej kultury czy miejscowości, do krewnych, przyjaciół i przodków. Jeśli ich ojczyzny nie będą rozdzierane konfliktami, niszczone przez wojny, zagrożone anihilacją części obywateli, jeśli będą istniały w nich jakiekolwiek perspektywy godnego życia – pozostaną u siebie.
O co więc chodzi? Na pewno nie o stymulowanie mafii szmuglujących ludzi, jak sugerują niektórzy publicyści z okolic władzy. Z szajkami można było walczyć w skali kilkudziesięciu krajów europejskich od dawna. Idzie o inną, skoordynowaną politykę europejską wobec państw trzecich. O poniechanie bogacenia się na konfliktach. O większe zrozumienie złożonej sytuacji każdego z państw. A w bliższym nam planie – tylko i aż – o humanitaryzm na miarę przyzwoitego państwa, na które wszyscy łożymy. Christian Wigand mówił ostatnio także i o tym, domagając się respektowania fundamentalnych praw migrantów.
Rzeczywistość rozgrywa się w rozwoju historycznym, więc jeśli coś już się zdarzyło, trzeba się do konsekwencji odnieść. I to z empatią. Dotyczy to w równym stopniu obozu Moria, gdzie z przyzwoleniem UE również dochodzi do łamania podstawowych praw człowieka, jak i uchodźców zakleszczonych pomiędzy Polską a Białorusią. A już w szczególności dotyczy to nieszczęśników z Usnarza. Tych rząd powinien przeprosić na kolanach, podleczyć, nakarmić, wyekwipować tysiącami euro i, po uzgodnieniu tego z którymś z rządów przyzwoitszych niż nasz, przewieźć komfortowo do kraju docelowego. Bo że ta akurat grupa po wszystkim, co przeżyła, z pewnością nie chciałaby zostać u nas, nie mam wątpliwości.
IX.
Osobnego komentarza domaga się kwestia wypowiedzi Władysława Frasyniuka. To już stały wzorzec. Komuś co bardziej krewkiemu z nas a komentującemu obiektywne zło, wyrwie się dosadniejsze słowo – a wtedy MaBeNa rozkręca się do czerwoności i weksluje narrację na antypaństwowość totalnej opozycji. Ministrowie potrząsają szablami i ferują wyroki.
Władysław Frasyniuk, jak każdy polityk, ma na koncie wypowiedzi mniej i bardziej roztropne. W tym jednym wywiadzie odnosił się, już jako obywatel, a nie polityk, do obserwowanego przez nas wszystkich pandemonium i miał prawo do mocnego weta wobec tego, co zobaczył. Nie obraził żołnierza polskiego jako takiego, nie godził w polskość (istnienie tego rodzaju przestępstwa nie jest zresztą cechą demokracji a nacjonalistycznej tyranii). Komentował zachowania konkretnych ludzi. Czy ja użyłbym tych samych określeń? Pewnie nie. Czy będę mu odmawiał wypowiedzi, która jest elementem wolności słowa – tym bardziej nie. Jeśli adresaci poczuli się urażeni, powinni skorzystać z powództwa cywilnego, i na tym koniec.
Tyle że jest jeszcze jeden wątek, wcale nie poboczny, i wcale niewynikający z tego tylko, że Frasyniuk miał odwagę walczyć o wolną Polskę i ponosić tego konsekwencje, gdy inni spali do południa, odwaga kosztowała dużo więcej, a dysydenci stanowili ledwie garstkę w uśpionym społeczeństwie. Nie, jest coś więcej.
Nikt z obozu władzy nie ma prawa głosu w tej sprawie, z prostego powodu. Wylano na nas, krytyków podłej zmiany, ogromną ilość inwektyw, kalumnii i gróźb. Dopiero więc, gdy prezes prezesów przeprosi opozycję parlamentarną za oskarżenie o zamordowanie brata, gdy abp krakowski Jędraszewski pokaja się za ‘tęczową zarazę’, gdy Godek wycofa się ze zrównania gejów z pedofilami, gdy Pawłowicz poprosi o wybaczenie za nazwanie demonstrantów ‘SS UBywatelami’, gdy padną słowa skruchy za ‘targowiczan’, za ‘bojówki KOD-u’, za ‘brzydkie feministki’, za ‘cywilizację śmierci’, za ‘gen zdrady’, za ‘opcję niemiecką’, za ‘homoterror’, za ‘lewactwo’, ‘folksdojczów’ i ‘POlszewików’… Tak wtedy może jakikolwiek głos krytyki z tamtej strony miałby rację bytu. To nie znaczy, że nam wolno wszystko i że można z lekkością wulgaryzować dyskurs. W tym jednak przypadku jestem w stanie zrozumieć gniew Frasyniuka i, abstrahując od dosadności niektórych epitetów, nie umiem go nie podzielać. Ja także „patrzę z niepokojem na arogancję, chamstwo, prostactwo” niektórych funkcjonariuszy pod Usnarzem. Pogranicznik, którzy krzyczy do uchodźcy „wyp******aj”, nie dopuszcza do niego tłumacza, lekarza, który odmawia mu prawa do dochodzenia własnych praw, nie zachowuje się z godnością żołnierza polskiego.
X.
Należy wyciągać wnioski z historii. Państwo polskie potrafiło dawniej bezdusznie pozbawiać obywatelstwa – i dlatego nie powinno pozbawiać praw, w tym praw do głosowania, Polaków przebywających poza ojczyzną. Polski etnos to tułaczy lud emigrantów – i dlatego powinien tak chętnie jak kiedyś przyjmować uchodźców i dawać im godziwe warunki bytowania. Szczęśliwie ani Kazimierz Wielki, ani jego co bystrzejsi następcy nie reprezentowali opcji pisowskiej. To nas wówczas pozytywnie wyróżniało. Dziś jest, niestety, odwrotnie.
Jeśli coś w całym tym przygnębieniu napawa optymizmem, to inne niż by stereotypowo można podejrzewać reakcje mieszkańców Podlasia. Znacznie bardziej empatyczne względem uchodźców niż postawa rządu. To działania organizacji pozarządowych i tych kilkorga parlamentarzystów, którzy działali na miejscu. To wyniki sondaży wskazujące trendy odwrotne niż w 2015 r. Takich pozytywnych postaw jest w ostatnich dniach więcej – nowy rzecznik praw obywatelskich działa dokładnie tak, jak w sytuacji Usnarza narzuca mu to konstytucja RP. Z kolei w Kabulu Jagoda Grondecka sama doprowadzała uciekinierów do lotniskowej Abbey Gate. Dr Michał Wanke z Uniwersytetu Opolskiego zadbał o afgańskich studentów i pracowników swojej almae matris. Takich krzepiących przykładów jest więcej.
Nie zależy mi na własnej puencie, wolałbym przekazać głos komuś, kto oddał moje myśli, które w innym razie zawarłbym w tym miejscu. Michał Wilgocki w „GW” z ubiegłego piątku napisał tak – i ja te mądre słowa chciałbym powtórzyć:
„Zdaję sobie sprawę z tego, że apelować do obozu władzy nie ma już chyba sensu. Rząd będzie straszył terroryzmem, tym, ze uchodźcy przyjdą i będą dokonywać zamachów. (…) Kiedy więc rząd zawiedzie, (a zawiedzie na pewno), na wysokości zadania musi stanąć obóz demokratyczny. Pokazać, że odrobił lekcje sprzed lat, gdy w kryzysie migracyjnym rząd PO-PSL kluczył. I twardo, bezkompromisowo – w sposób profesjonalny i zorganizowany, ale nade wszystko życzliwy – stanąć po stronie życia ludzkiego.”
_Andrzej Kompa