Marek Czekalski
(6 VI 1953 – 2 IV2021)

Po śmierci Marka mówiło i pisało o Nim wielu, często bardziej uprawnionych do tego niż ja. Ale moje o Nim wspomnienia mają charakter bardzo osobisty, podyktowany emocjonalnymi więzami z Jego osobą.

Właściwie to najpierw poznałam Wiolę, żonę Marka, kiedy to w sierpniu 1982 jechałyśmy razem do Kwidzyna, kolejnego więzienia, do którego przeniesiono naszych internowanych mężów. Tam przypadkiem przelotnie (wskazał mi Go mąż) widziałam Marka po raz pierwszy, bo widzenia odbywały się w sali z długaśnym stołem; z jednej jego strony siedzieli internowani, z drugiej odwiedzający.

Ale to właśnie Włodek, mój nieżyjący mąż, był główną postacią relacji z Markiem. Obaj nie znali się wcześniej, słyszeli tylko o sobie (Marek o Włodku – bo w końcówce lat 70. nawiązał kontakty z KSS KOR, z kolei Włodek słyszał w 1980 r. o Marku jako działaczu Solidarności). Obydwaj w grudniu’81 zostali internowani i spotkali się w więzieniu w Łowiczu. Tam na spacerniaku, któregoś styczniowego dnia, Marek zagadnął Włodka. Jak pisał we wspomnieniu pt. Mistrz i uczeń, w książce Pamięć, poświęconej Włodkowi, podszedł do niego „z nieśmiałością” i poprosił o wyjaśnienia dotyczące tekstu czytanego właśnie Husserla.

Trzeba bowiem wiedzieć, że Marek to umysł otwarty, niezwykle inteligentny, oczytany, chłonący wiedzę i jej łaknący. Choć absolwent Politechniki, to duszę miał humanisty, szczerze i głęboko zainteresowanego filozofią. We wspomnianym tekście pisał, że jego ówczesny rozkład dnia wyglądał następująco:

„Rano spacer [i dyskusja –Z.G.] z Włodkiem, następnie lektura Historii filozofii Tatarkiewicza. … a kiedy na Wielkanoc otwarto cele … Włodek rozpoczął swój kurs filozofii dla internowanych, ja stałem się jego najpilniejszym słuchaczem.”

Choć dysputy filozoficzne miały na Marka wielki wpływ („przemeblowały mi umysł”), to nie mniej ważne były też ich rozmowy na tematy bieżące. Obaj zgadzali się, że „lojalki” są niedopuszczalne, że z funkcjonariuszami nie wolno rozmawiać, bo dla nich „dialog” znaczy przesłuchanie. Konsekwentnie zatem odmawiali z nimi konwersacji i byli zgodni co do pokus, jakimi mamiła uwięzionych esbecja. Stąd ich negatywny stosunek do emigracji prominentnych działaczy Solidarności, wybranych i obdarzonych mandatem zaufania, ocenianej jako dezercja (Marek) i prezent dla Jaruzelskiego (zniszczenie symbolu oporu – Włodek).

Kiedy w końcu 1982 r. obaj zostali zwolnieni z internowania, mogłam wreszcie poznać Marka osobiście. Odwiedzał nas, my też byliśmy w jego małym i skromnym mieszkaniu. Potem nasze relacje rozluźniły się, Marek na jakiś czas wyjechał, my najpierw walczyliśmy o powrót do pracy, potem zachłysnęliśmy się możliwością realizowania swoich pasji – podróżowania po kraju i oglądaniem małych i większych miast i miasteczek, kościołów, zamków, kamienic itp.

Ponownie spotkaliśmy się w roku 1989. Kibicowaliśmy Markowi, gdy „poszedł w politykę”, lokalną – bo był do szpiku kości łodzianinem, kochał to miasto i z nim wiązał swoją aktywność. Popieraliśmy Go w wyborach do rady miasta, cieszyliśmy się z nominacji w 1994 r. na prezydenta Łodzi. Pełniąc ten urząd starał się otworzyć Łódź na świat, miał wizję miasta nowoczesnego i przyjaznego ludziom.

Mimo absorbującej pracy zawodowej oraz aktywności partyjnej (jako przewodniczący najpierw łódzkiej Unii Demokratycznej, potem Unii Wolności) Marek nie tracił z oczu dawnych przyjaciół. Ja też ogrzałam się w Jego cieple, choć o to nie zabiegałam. Bo kiedy na pogrzebie pani profesor Pawłowskiej pytał Włodka o mnie i usłyszał, że właśnie tracę pracę, gdyż „moje” Wydawnictwo Łódzkie upadło, natychmiast zaoferował mi posadę u siebie, czyli w Biurze Rzecznika Prezydenta m. Łodzi. Tak więc od 1 XII 1994 do 1 IX 1998 zajmowałam się redagowaniem Kroniki Miasta Łodzi, wykonując też inne prace związane z funkcjonowaniem tego biura. Odeszłam stamtąd razem z Andrzejem Babaryką do Teatru Nowego, co Marek skwitował gorzko: „zostawiacie mnie”. Zrobiło nam się trochę głupio, ale usprawiedliwiało nas to, że kadencja Marka i tak dobiegała końca.

Był potem jeszcze radnym i wiceprzewodniczącym Rady Miejskiej aż do czerwca 2001 r., kiedy to został aresztowany i bezpodstawnie oskarżony o korupcję. Proces Marka toczył się latami, wreszcie w lipcu 2007 uniewinnił Go sąd I instancji. Niestety, mąż mój tego nie doczekał. Od tego wyroku odwołał się w 2008 r. prokurator, a Marek znowu musiał stawać przed sądem. Ostatecznie po długich 10 latach sąd w lutym 2011 r. orzekł bezzasadność oskarżenia i uniewinnił Marka.

Uwięzienie, oskarżenie i ciągnący się proces nie pozostały bez wpływu na Marka. Tak o tym pisał :

„Były okresy, kiedy nie radziłem sobie zupełnie. Kiedy dopadała mnie depresja, zamykałem się w domu, nie odbierałem telefonów, nie odpisywałem na e-maile, uśmierzając ból lekami, alkoholem i stawianiem pasjansa.”

Niezbyt liczna garstka przyjaciół starała się Go wesprzeć, choćby obecnością na rozprawach. Oboje z Włodkiem przychodziliśmy do sądu, Włodek był na wszystkich rozprawach i z każdej sporządzał dokładne pisemne sprawozdanie. Obserwował, analizował. Doradzał linię obrony. Marek wspominał:

„Włodek e-mailami usiłował wydobyć mnie z dołka. Pisał: <Musisz wytrzymać i wygrać, zwyciężyć – nie dla gnojków, ale dla siebie. […] nie potrzebujesz pociechy, ale wygranej. I nie o to chodzi, że wątpię, czy wytrzymasz. Nie wątpię. […] musisz odzyskać siłę. Społeczną, a nie psychiczną. Ja w to wciąż wierzę. Zmień lektury, nie czytaj wierszy, lecz socjologów i psychologów społecznych.>”

I dalej Marek przypomina, jak Włodek przygotowywał go do strategii obrony:

”Chodzi mi o to, żebyś uprzytomnił sobie swoje możliwości i zwyczajnie je uruchomił. Od początku byłeś instytucjonalnie samotny – to wersja elegancka. Faktycznie, jako wrażliwy chłopak z Łodzi, ulegałeś etycznemu pojmowaniu sprawiedliwości. Nie mając wykształcenia socjologicznego nie pojmowałeś, iż liczą się tylko interesy grup formalnych (a więc zorganizowanych wokół władzy i pieniądza). A Ty zapewne wierzyłeś w miłość, przyjaźń i dobrych ludzi – wartości utopijne, które przez chwilę ze zbioru jednostek mogą zrobić quasi grupę. Jedno uderzenie władzy czy pieniądza – i po wszystkim.”

 

Nasze kontakty z Markiem nie ograniczały się do bytności na procesach. Odpowiadający z wolnej stopy Marek został wówczas zaangażowany przez Marka Edelmana do porządkowania jego archiwum. A że stamtąd jest rzut beretem do naszego mieszkania, Marek po skończeniu zajęć u Edelmana przychodził do nas. Często przynosił teksty, wycinki z gazet, w języku niemieckim, do tłumaczenia przez Włodka. Toczyli też nieustający dyskurs filozoficzny, nawiązując do aktualnie zalecanych przez Włodka, czytanych przez Marka tekstów wybitnych filozofów. Zafascynowany nimi (także erudycją mego męża) Marek potrafił też „wybić się na niepodległość”, czyli przedstawić własny punkt widzenia i bronić go. Tak było w przypadku dzieł Szestowa, którego filozofię aprobował z zachwytem i toczył spory z bardzo krytycznie nastawionym do tego filozofa Włodkiem. Tym razem nieprzekonany Marek sformułował swoje stanowisko na piśmie, komputery rozgrzały się od wymiany maili, a skończyło się to wręczeniem Markowi książki Jaspersa Wiara filozoficzna wobec objawienia.

Równie istotne były dla Marka stałe wizyty u Edelmana. Marek wspominał ich niezwykłe rozmowy o literaturze, poezji, o sensie życia i śmierci. Wspólnie także jeździli do Warszawy każdego 19 kwietnia, by uczcić kolejną rocznicę postania w warszawskim getcie. Pamięć o tym sprawiła, że w latach dwutysięcznych włączył się w działania Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, wszedł do jego rady programowej, często prowadził spotkania edukacyjne z młodzieżą.

Tego rodzaju aktywność była Mu bardzo potrzebna. Wraz ze śmiercią Włodka, wkrótce potem Edelmana, stracił partnerów do erudycyjnych, wysublimowanych dysput, do których już przywykł, a które były niezbędne dla Jego rozbudzonego intelektu. Także fakt bycia przez czas jakiś bezrobotnym, a potem praca dalece poniżej Jego talentu, możliwości i aspiracji wpędzały Go w depresję. Jak i to, że wielu wcześniejszych niby-przyjaciół unikało Go, a sam był zbyt dumny by zabiegać o kontakty. Na koniec zabójcza, systematyczna akcja tzw. służb oraz mediów, prowadząca plugawą nagonkę, obrzucająca Go błotem kłamliwych oskarżeń, oszczerstw, z lubością wdeptująca w ziemię. To wszystko musiało się odbić na człowieku niesłychanie wrażliwym, z idealistycznym wyobrażeniem otaczającego Go świata. I właśnie ten świat Mu się zawalił.

Marek po śmierci Włodka starał się otoczyć mnie opieką. Nie bardzo to wychodziło, bo ja byłam (jeszcze!) zbyt samodzielna, chodziłam swoimi drogami, a On nie zawsze był w dyspozycji. Ale telefony nasze działały w obie strony, a i widywaliśmy się co jakiś czas. Często na spotkaniach w Centrum Dialogu, w Domu Literatury, potem na manifestacjach KOD-u w
Łodzi albo w Warszawie.

Był bardzo przejęty sytuacją w kraju, angażował się w akcje Strajku Kobiet, cieszyła Go aktywność młodzieży.
Kiedy definitywnie zaniemogłam i zostałam uziemiona w czterech ścianach mieszkania, Marek bardzo się tym przejął. Szukał (bezskutecznie ) jakiejś pomocy medycznej dla mnie, dzwonił codziennie z nadzieją, że już jest lepiej, i dawał upust swojemu żalowi, że jest bez zmian. Starał się więc pomóc mi w codziennym życiu – w każdy wtorek zjawiał się ze słoikiem ugotowanej przez siebie zupy, załatwiał różne sprawy w instytucjach czy urzędach, często też On lub Wiola robili niezbędne zakupy. A przede wszystkim stale przekonywał o moim rychłym powrocie do zdrowia i o tym, że w końcu, razem ze Zbrońskimi, spotkamy się na obiedzie, na który od dawna zapraszali Marek z Wiolą. Cóż, nie udało się.

Późnym rankiem 24 marca Marek zadzwonił. Jak zwykle ucieszyłam się, ale mi przerwał, mówiąc: „Wiola nie żyje”. Najpierw nie zrozumiałam, nie mogłam uwierzyć, potem zaczął do mnie docierać tragiczny sens tych słów oraz przewidywany wpływ tego co się stało na Marka. Co można wiedzieć i powiedzieć o przeżyciach Marka? Nie ma takiej wiedzy ani takiej empatii, by oddać całą głębię Jego rozpaczy, pustki i strasznego osamotnienia. Wiola była dla Niego opoką, na której opierała się Jego krucha, poharatana przez życie psychika. Czerpał z Niej siły i dzięki Niej próbował odbudować wiarę w siebie i w ludzi. Powiedział mi wtedy: „nie mam po co żyć”.

Bałam się o Niego. Chciałam z Nim rozmawiać nazajutrz, ale odpowiadał monosylabami. Rozumiałam to, wiedziałam w jakim jest stanie, ale próbowałam dzwonić. Przestał odbierać telefony. Bałam się coraz bardziej, zwłaszcza gdy okazało się, że poprosił sąsiada, by zabrał Jego psa i oddał w dobre ręce. Coraz większy lęk o Marka, bolesna świadomość Jego przeżyć oraz moje unieruchomienie i bezsilność sprawiały, że domagałam się, by ktoś w końcu sprawdził co się z Markiem dzieje, a nie tylko kwitował sprawę stwierdzeniem „nie odbiera telefonu”. Poskutkowało. Ale za późno. Marek już nie żył.

Marek odszedł 2 kwietnia. Nie wiem, czy chciałby, żeby Mu pomóc, żeby Go ocalić. Ciągle jednak kołacze mi myśl, że „czas goi rany”, że może właśnie z czasem Jego ból nie byłby tak dojmujący, co Jemu pozwoliłoby stawić czoła wyzwaniom codzienności, nam zaś czerpać z Jego bogatej osobowości i intelektu.
Bolesna świadomość, że w sumie nie zrobiliśmy dla Marka nic lub niewiele będzie mi już zawsze towarzyszyć. A ponieważ nie mogę być na Jego pogrzebie, to tym wspomnieniem chcę Mu powiedzieć: „Nigdy nie zapomnę. Żegnaj Marku”.

Łódź, 16 kwietnia 2021

_Zofia Gromiec