Kontynuujemy publikację wybranych stronic z „Codziennika z czasu zarazy” Jana Suligi. Postrzegamy je jako głos w wolnej dyskusji na bieżące tematy. Teksty te, nadzwyczaj osobiste, czasami kontrowersyjne, „nieuczesane” i nietuzinkowe traktujemy jako przyczynek do szkicowania zarysów naszej zbiorowej, współczesnej, polskiej świadomości. Kształtowania się postaw i poglądów. Są wolnym głosem w wolnej rozmowie Polaków i świadectwem naszej najnowszej historii.

– Jerzy Morka


CODZIENNIK Z CZASU ZARAZY

13.05.2020, środa

Z bojową maseczką na twarzy wyruszam do urzędu paszportowego w Otwocku, by odebrać ten, jakże cenny (zważywszy na wiadome okoliczności) dokument, który uprawnia mnie do przekroczenia granicy UE, wypięcia się na całą Europę i szukania wytchnienia w innych rejonach świata, o ile to jeszcze jest możliwe. Stary paszport stracił swą ważność, nowy czeka na mnie od połowy marca, z uwagi jednak na kosmiczne zjawisko zwane COVID-19 i ogólnoświatową, koronawirusową paranoję, czynię to dopiero teraz. Z mojej strony jest to akt desperackiej odwagi, nie ze względu na wirusową koronę, lecz dlatego, że nie cierpię urzędów, okienek, blankietów do wypełnienia i temu podobnych okoliczności.

Tak tedy wsiadam do samochodu i jadę. Urząd znajduje się niezbyt daleko od mego domu, zajeżdżam podeń z husarską fantazją, maska na pysk i do boju! Idę, rozglądam się, mijam zamaskowane postaci podobnych do mnie wojowników, ino smoka nie ma, smok się gdzieś skrył, wszystko pozamykane, obwiedzione żółtymi taśmami i okryte niezbyt czystymi płachtami folii. Po kilkunastu minutach poszukiwania bestii, spocony i zziajany i wciąż zamaskowany docieram wreszcie do jedynego, otwartego okienka, którego szyba, niczym ostry cień mgły skrywa za sobą Panią Urzędniczkę w przezroczystej przyłbicy na licu. Podwójnie zabezpieczona patrzy na mnie z dezaprobatą, gdyż moja bojowa maska zsunęła się nieco. Z dezaprobatą w głosie nakazuje mi zakryć nią nos. Mój oczywiście. „Duszno mi w niej” – mówię, chcąc jakoś się usprawiedliwić, na co ona odpowiada – „No cóż, za przyjemności trzeba płacić”. Jako żywo wizytę w urzędzie nie nazwałbym przyjemnością, Pani Urzędniczka również nie wygląda na jej uosobienie. Wręcz przeciwnie. Oschle pyta, czy ustaliłem telefonicznie godzinę odbioru paszportu, kiedy zaś stwierdzam, że nie, wyraz jej twarzy zaczyna upodabniać ją do Meduzy.

Meduzę lubię, choć w greckiej wersji mitów nie należała do miłych postaci. Stało się to zaś dlatego, że pierwotnie była ona personifikacją Wężowej Bogini, której lękając się Grecy zdegradowali ją do roli wrednego potwora. I tak też się chyba czuje Pani Urzędniczka, bo patrzy na mnie jak na nacierającego na nią Perseusza. A ja ani Perseusz, ani żaden z innych, solarnych i boginiobójczych herosów. Przeciwnie. Ja jestem księżycowym mężczyzną i na dodatek boginiolubcą. Posyłam jej przeto łagodnie, życzliwe i nieco roztargnione spojrzenie starszego pana. Spojrzenie pełne zakłopotania i bezradności mego wewnętrznego Dzidziusia. Trafione, zatopione! W Meduzie odżywają matczyne uczucia, a wargi układają się w życzliwy uśmiech. Gaworzymy miło o konieczności zachowania epidemicznych restrykcji, o ich bezsensie oraz o tym, że tak ogólnie świat jest piękny i wszystko rozkwita. Kilka minut później, z nowym paszportem w kieszeni (stary też mam, na pamiątkę) docieram do samochodu, wsiadam, zawracam, po czym jak gdyby nigdy nic jadę ulicą jednokierunkową pod prąd. Zauważam to dopiero po chwili, gdy mijający mnie kierowca puka się znacząco w czoło. No cóż, bywa. Odpowiadam mu tym samym uśmiechem, który – teraz już widoczny, gdyż ściągnąłem maseczkę – przemienił Meduzę w Wielką Macierz. To samo robię z drugim i trzecim, a następnie, opuściwszy te niezbyt bezpieczne okolice włączam się do ruchu na dwupasmówce i docieram do domu.

Widząc mnie w takim stanie sąsiad pyta, czy się dobrze czuję. Ależ oczywiście! W kieszeni mam paszport do wolności, w sercu meduzowaty zachwyt nad światem, a na gębie uśmiech rozanielonego Dziecka. Jedyne, co mi go psuje to pewien Pan Prezydent i jego duchowy Promotor, których bezgranicznie uwielbiają moi sąsiedzi. Ten pierwszy rozsnuł nad Polską ostry cień mgły (cokolwiek by to miało znaczyć). O tym drugim nie chce mi się dzisiaj mówić 🙂

_Jan Witold Suliga


Jan Witold Suliga (ur. 20 grudnia 1951 w Krakowie) – polski etnograf, antropolog kultury, pisarz, tarocista. Doktor nauk humanistycznych. Od roku 1985 był wykładowcą w Instytucie Geografii Uniwersytetu Łódzkiego, a później (w latach 1990–2006) pełnił funkcję dyrektora Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Jego specjalizacja naukowa obejmuje kulturę Indii (ze szczególnym uwzględnieniem społeczności plemiennych), antropologię kulturową i stosowaną, geografię religii, kabałę, tantrę, szamanizm, mitologię i symbolikę mitów oraz historię okultyzmu. Autor kilkudziesięciu artykułów z zakresu etnografii, antropologii kulturowej i religioznawstwa, a także książek z dziedziny ezoteryki oraz powieści.