Przed nami Walne Zebranie Członków Łódzkiego KOD. Już jutro. Nie może Cię zabraknąć.

A za nami cztery lata. W grudniowym zimnie 2015 roku, dokładnie 12 dnia tegoż miesiąca, nie mogłem przewidzieć jak bardzo zmieni się moje życie „piecucha”. Bo ludzi w gromadzie unikałem, najlepiej (w sumie jedynie „swój”) się czułem w cztery oczy z Madosią, z córką, z raptem kilkoma osobami. I najchętniej nie w jednej chwili ze wszystkimi razem.

Nie przyszło mi do głowy, że – jak mawiają niektórzy – wszystko zmieni się o 360 stopni. Te słowa, to nie narzekanie. Być może żal, że nie wszystko udało mi się zachować na piedestale. I poświęcając czas na zło bieżące, zabrakło mi czasu i skupienia dla najbliższych. Tak, tu zawiodłem. Także siebie. Madosia żegnała mnie wówczas, 12 dnia grudnia 2015 roku, ze zdziwieniem. Flaga biało-czerwona, jakiś banner z Bartoszewskim, plastikowe identyfikatory z logo KOD… tak „uzbrojony” wsiadałem do autokaru, który zawiózł nas na manifestację do Warszawy. A chwilę potem ona sama wpadła w tę KODową rzeczywistość po uszy. I to tacy ludzie, jak ona, jak pasażerowie pierwszego łódzkiego autokaru jadącego na manifestację do stolicy, jak Wy, zaczęli wzniecać coraz większe fale.

Mówię o tym, bo już jutro zamknie się pewien etap naszych wspólnych zmagań ze sprzeciwem wobec plugawych działań partii niemiłosiernie nam panującej. Za nic mającej człowieka, jako wartość najwyższą. Wybierać będziemy nowe „władze” łódzkiego KOD-u. Przy czym słowo „władze” traktować trzeba z dużym dystansem. I dobrze, że przyszedł ten dzień. Skoro spotkaliśmy się w formalnej (inaczej się nie da) strukturze organizacyjnej, to czas rozliczeń nadszedł.

Co – z perspektywy tych czterech lat (trzech formalnie jako „przewodniczący Zarządu Regionu Łódzkiego KOD” i roku umownego „szefowania” KODowi łódzkiemu) zapamiętam? Przede wszystkim to, że bycie KODerem nie oznacza jednakowości. Rożne temperamenty, ambicje, dążenia. Różna motywacja – ta często nie do końca świadoma. Niejednokrotnie ogromne zaskoczenia, te pozytywne i te negatywne. Zrozumiałem też przez te ostanie cztery lata, że nie ma ludzi twardszych niż kamień. Bywa, że dojechani przez problemy codzienne, hejt zapiekły, zwykłe zmęczenie, potrzebę czasu na błogie niemyślenie… wymiękamy.

Gdzieś tam jednak nie daje spokoju ten dzień, ta chwila sprzed wielu wspomnień, ta determinacja. I przekonanie, że warto było. I inaczej się nie potrafiło. Wszystkich Wam, spotkanym w tej drodze, ściskam serdecznie i proszę – wytrwajmy. Bo ma to sens. Bo nie zostaje bez śladu. Bo daje efekty. Choć nie tak spektakularne, jakbyśmy marzyli. Czy wygramy? Już wygraliśmy. Choćby siebie. A i na resztę zwycięstw przyjdzie pora. Głęboko w to wierzę.

_Mirek Michalski