___
Mirek Michalski

Gorący, duszny lipcowy dzień. Gdzieś na horyzoncie wyraźne zapowiedzi burzy. Tej z chmur spływającej i tej tu, na warszawskiej starówce. 10 lipca, kolejna miesięcznicowa hucpa na Krakowskim Przedmieściu i obywatelski opór przeciw zawłaszczaniu praw, prawd i wolności. Choćby tej, która zagwarantowana konstytucją daje swobodę manifestowania własnych poglądów. 

Wydarzenia z 10 czerwca mogły podpowiadać smutne, dramatyczne scenariusze. Niezliczony tłum Policjantów, oderwanych od swojej właściwej pracy, rozdzielać miał kiczowaty, napuszony przemarsz „prawdziwych patriotów” od wolnych Obywateli tej samej ojczyzny. Metalowe bariery określały terytoria tej segregacji. I to nie wolni Obywatele wyznaczyli wybieg dla pochodu kipiącego pogardą dla tych, którzy zepchnięci byli za trasę przemarszu. To „władza” otoczona klakierami, zamknęła się w metalowej puszce barier, ze strachu wzywając tysiące Policjantów do tworzenia kordonu zabezpieczającego dodatkowo to żałosne przedstawienie.

My, wolni duchem, miłością do Ojczyzny, przywiązaniem do swobód Obywatele staliśmy tam, gdzie nic nie mogło nam odebrać tego, czego tak bardzo boi się owa ograniczona – na własne życzenie – metalowymi barierami „władza”. Nie można nam odebrać swobody myślenia, wolnych poglądów, samodzielnych ocen. To się nie uda. Tam, za stalowymi płotami, kordonami Policji, trzeba myśleć jednakowo. A każdy, kto wyrwie się na milimetr od „światłej drogi władzy” staje się odszczepieńcem.

My, wolni Obywatele zdecydowaliśmy dziś pokazać owej „władzy” co dla nas znaczy. Czyli nic. Spodziewającej się burzy klice zaprezentowaliśmy totalną obojętność. Odeszliśmy. Nie daliśmy satysfakcji spoglądania na nich. Garstką kilkunastu, może kilkudziesięciu tysięcy Obywateli odeszliśmy zanim ten pochód „lud z władzą” pojawił się na swojej trasie wybiegu.

Zdarzało się, że obok nas przemykały kipiące PiSem oblicza. Sączyły te swoje „komuniści oderwani od koryta”, „peowskie dziwki”, „żebyś zdechł”. No cóż, jaki rozum takie słowa. Rozgrzeszenie przyjdzie zza stalowej bariery. W reakcji na tę odpustową miłość bliźniego nie było gniewu. Pobłażanie, litościwy uśmiech, żartobliwy komentarz. Trzeba mieć wyrozumiałość dla ułomności duszy. Jad płynie od samego „przewodza”, świetlistego przywódcy szopki zwanej miesięcznicą.

I byłby to w sumie miły dzień, bo jakże wielką jest frajdą pokazać czasem komu trzeba to, co widać, gdy staje się tyłem. Nawet nie opuszczając spodni. Ale jedna refleksja zaburza mi tę satysfakcję. Zasmuca.

Dziś, wzorem pierwszomajowych pochodów z czasów komuny, w tym pochodzie nienawiści do suwerena stali związkowcy z Solidarności. To ci, którzy odgrażali się, że wyręczą Policję wynosząc Lecha Wałęsę jeśli pojawi się wśród wolnych Obywateli. To ci, którzy z pogardą wyrażali się na temat Władka Frasyniuka i innych bohaterów opozycji antykomunistycznej. Dziś wróciły obrazy z najgłębszej komuny. Dziś ostatecznie Solidarność zamieniała się w karykaturę NIEZALEŻNEGO Związku Zawodowego. I to pozostawało niesmak, którego łatwo się nie pozbędę. Bo dla mnie Solidarność znaczyła wolność. Nie bojówkę.

Dziękuję wszystkim, którzy umieli się dziś zachować godnie. Jak wolni Obywatele.

Królu Zygmuncie, powiedz nam czyś
widział Warszawę tak piękną jak dziś?

Zdjęcia: Madosia i Mirek Michalscy