W pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej, wydanej w latach 1745-1746, a zatytułowanej Nowe Ateny, jej autor ksiądz Benedykt Chmielowski sformułował takie oto rozwinięcie hasła „koń”: koń jaki jest, każdy widzi.

Przyznać trzeba, że bardziej intrygującej definicji tego szlachetnego zwierzęcia nie sposób do dziś znaleźć. Jej oczywista oczywistość wynikała zapewne z faktu, iż konie były tak powszechne, że ksiądz dobrodziej nie widział potrzeby specjalnych wyjaśnień. Ciekawe, co na taką definicję powiedzieliby ówcześni Inuici, czyli po prostu Eskimosi, którzy na określenie rodzajów śniegu mieli w swym języku kilkadziesiąt słów, a słowa koń nie mieli wcale? I jeszcze jedna dygresja… Ksiądz Chmielowski jest jednym z bohaterów wielkiego przeboju wydawniczego ostatnich lat Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk – powieści, która wywołała burzę społeczną, a której autorkę hejterzy chcieli widzieć nabitą na pal! Teraz już z dygresjami koniec.

We współczesnym języku polskim słynne koń jaki jest, każdy widzi używamy na określenie czegoś, czego tłumaczyć nie trzeba. I tu pojawia się istotny problem w oglądzie i ocenie tego, co dziś w Polsce się dzieje. Bo z jednej strony ocena zdarzeń jest tak jednoznaczna, że aż ciśnie się na usta wspomniana końska definicja, z drugiej zaś… Z drugiej jest słowo – klucz każdy. Czy rzeczywiście każdy widzi i ocenia tak samo?

Jesteśmy narodem podzielonym wewnętrznym sporem tak głęboko, jak nigdy dotąd w historii. Nawet w najgorszych latach schyłku rzeczpospolitej szlacheckiej podział poglądowy przebiegał w poprzek jednej grupy społecznej. Wtedy szlachty. Dziś w spór o Polskę zaangażowani są wszyscy: chłopi, inteligenci, pracownicy najemni, biznesmeni, urzędnicy… Wygląda na to, że nawet ci, co omijają programowo urny wyborcze biorą już w tym udział. Przywódcy polityczni, którzy rozpoczęli dzielenie społeczeństwa, zacierają ręce, bo dla nich rozbicie społeczeństwa to środek do utrzymania władzy albo narzędzie w drodze do władzy. Zależy czy rządzą czy są w opozycji. I na zmianę. Raz grają białymi, raz czarnymi, a pionami na szachownicy – my. Wszystko rzecz jasna w dobrej wierze, dla dobra narodu, dla dobrej zmiany…  To właśnie, swoiście rozumiane dobro sprawia, że władza ma radochę, gdy widzi, jakim hejterskim błotem obrzucają się Polacy na portalach społecznościowych, gdy słyszy, jak życzymy sobie wzajemnie śmierci, zgwałcenia, pobicia, gdy obserwuje, jak nakładamy na siebie stygmaty zła…

Nie wiem, kiedy będziemy mogli powiedzieć, że odbiliśmy się od dna i zaczynamy zabliźniać tę ranę, jaką jest głębokie uszkodzenie jedności narodowej i narastająca trauma społeczna… Nie wiem, ile lat i ile pokoleń musi przepłynąć, byśmy mogli znów pięknie się różnić… Wiem za to, że nie możemy czekać z pracą organiczną nad sanacją polskiego organizmu. Spokojnie i cierpliwie mówmy wszystkim o demokracji i konstytucji, o wolności i prawach człowieka. Żeby coraz więcej z nas mogło powiedzieć: koń jaki jest, każdy widzi, a ci, co jak osiemnastowieczni Eskimosi nawet konia na oczy nie widzieli stali się niewiele znaczącą mniejszością.

p.s. Naprawdę pisząc te refleksje nie inspirowałem się losem koni arabskich z Janowa, chociaż jak teraz o tym myślę, to coś na rzeczy jest.

___Piotr